Tym razem zastajemy Pężyrkę na studzianeckim wysypisku śmieci. Widzimy jak
czerwonym lakierem do paznokci domalowuje znalezionej przed momentem grubej
lalce strużkę krwi spływającą od nosa w kierunku ust. Oddaje się tej czynności
namiętnie i zapamiętale, zakładając, że skoro nie widzi nikogo aż po horyzont,
jej również nikt nie jest w stanie zauważyć. Nigdy wcześniej znalezionym na
śmietnikach i wysypiskach lalkom niczego nie domalowywała, nie robiła mejkapów,
nie wykłuwała oczek, nie urywała kończyn, nie podpalała włosów. Poprzednie sto
dwadzieścia cztery zaniosła w stanie zmienionym jedynie przez czas i
entropię do niewielkiej szopy stojącej
przy rodzinnym domu w Wasilkowie, która po śmierci ojca, z pomieszczenia na pordzewiałe,
nieużywane narzędzia, opróżnione butelki po żytniówce i puszki po piwie
łomżyńskim, przeobraziła się w lalkowy bidul. Jednak nagłe uderzenie fali
bezprzyczynowej i nieukierunkowanej tęsknoty nakazało jej skupić myśli i czyny na
czymś, powiedzmy, grubo naszkicowanym. Czymś takim jak nadanie znalezionej
lalce nowego, brutalnego kontekstu, wprowadzenie w to dość osobliwe hobby
elementu przemocy pod postacią strużki śmierdzącej acetonem krwi.
Pężyrka jest bowiem istotą niewyobrażalnie nostalgiczną, co bezpośrednio
wynika z bezustannego poczucia bliżej
niezidentyfikowanego braku, wyrwy w wistości rzeczy, w spójności odbioru, w
tożsamości. W odcinku doszukuje się nieskończoności, a w linii prostej
podziału. U ludzi pragnie dostrzegać całe sekwencje atawizmów, a sarny i psy
wydają jej się takie ludzkie. Zagląda w bramy przedwojennych, pożydowskich
kamienic i natychmiast tęskni za Żydem. Obserwuje bure strumienie japiszonów
płynące wzdłuż śródmiejskich chodników i chciałaby widzieć kolorowych frików z
angielskich teledysków wypierających garniturową nijakość. Na blokowisku boli
ją brak kształtów obłych, w pędzącym 150
km/h aucie żałuje, że nie może unieść się w powietrze.
Ale dopiero kiedy pężyrkowa
nostalgia nie odnajduje pretekstu do wytłumaczenia własnej obecności, objawia
się w swojej smolistej pełni. Czarna substancja, mętny powidok pełni, nie do
zaakceptowania w swojej skończoności, w oczywistym i ostatecznym ulokowaniu w czasie
przeszłym. A nam dane jest podejrzeć i dostrzec ten stan. Kiedy prostuje się
nagle pośrodku wysypiska z przymrużonymi oczami, rozchełstanymi włosami, z grubą,
zakrwawioną lalką w dłoni i omiata wzrokiem przestrzeń, staje się nagle
skrzyżowaniem zagubionej zjawy ze skandynawską zabójczynią. Legendarną dziewczynką z bunkra, która po pięciu
latach mroku, psychoz i spożywania surowych szczurów wylazła na powierzchnię,
żeby odkryć, że wojna dawno się już skończyła. Albo bohaterką książki złożonej
z czystych, niezadrukowanych stron. I być może zbyt długo już wpatrujemy się w
ten osobliwy landszaft, całkiem też prawdopodobne,
że zmęczone głowy wyginają realia, ale odpady komunalne zaczynają się zlewać, a
każda plama, każdy śmieć jak mała fala staje się częścią składową morza rozchlapanego
wokół płowowłosej dziewczyny i rozlewającego się coraz dalej i dalej, aż po
horyzont, na którym już za chwilę zauważymy nieczytelne sylwetki okrętów i
zarysy spiętrzonych, skalistych brzegów.