poniedziałek, 11 maja 2009

BUDZIKA OCZYWIŚCIE NIE BYŁO

Jego historie o Afganistanie, garowaniu, kobietach i rycerskości pozostaną więc pewnie w jednym z przypisanych im miejsc ( być może w obojgu) - jego głowie i pomiędzy bajkami.
Szukając go po zatęchłych bramach, zapomnianych przez boga i policję zaułkach, śmierdzących kocimi szczynami i padliną, przypomniałem sobie najpotworniejsze miasto, w jakim przyszło mi mieszkać. Kiedy wypierdalano mnie po kolei z różnych poznańskich liceów, Ciocia-Liceum im. Piotra Skargi w Szamotułach łaskawie mnie przygarnęła.
Miałem w zwyczaju późnym popołudniem wyłazić z bursy, brnąć w kierunku drogi prowadzącej chuj wie dokąd, żeby po przejściu jakichś dwóch kilometrów usiąść w przydrożnej tawernie, zamówić piwo i ssać "Szkołę Czarownic" D. Thomasa, "Kwiaty Zła" czy którąś z opowieści Stasiuka o zadupiach słowiańskich.
Pamiętam, że przez całe 2 kilometry trasy, którą pokonywałem zgodnie z kodeksem - lewym poboczem, cuchnęło rozkładającym się mięsem. Nigdy nie odważyłem się zajrzeć w przydrożne rowy - byłem przekonany, że gniją tam sarny, lisy czy dziki. Ale najbardziej bałem się, że znajdę tam ludzkie truchło obżarte do kości przez bezpańskie psy, z wydziobanymi przez kruki oczami.
"Pozapach" tamtej trasy czułem delikatnie nawet w tawernie, ale przecież książki, które tam pochłaniałem też miały w sobie smród gówna, padliny i śmierci.
A Budzik? Pewnie zachlał. Za parę dni poszukam go znów na Łaziennej, być może za kilka piw sprzeda mi historię o jego sowieckich "współżołnierzach", gwałcących Afganki z rozprutymi sztyletem brzuchami.