niedziela, 22 lutego 2015

Święta Pężyrka




Oto nadchodzi moment, w którym spotykamy i poznajemy podlaską dziewczynę o imieniu Pężyrka.
Pężyrka ma dwadzieścia lat, płowe włosy, bladą cerę i szare piegi. Szare ma również zęby, a także rumieni się na szaro i w ogóle wygląda jakby wylazła z czarno-białego zdjęcia wsi rodzimej lat siedemdziesiątych, wprost do upstrzonej witrynami stolicy regionu. Sunie przez miasto jak po szynie, zwalnia mijając cerkiew, odwraca twarz w kierunku lśniących miedzią kopuł i tak, jak przykazała jej babka, żegna się trzy razy, wyobrażając sobie równocześnie kolejne elementy Świętej Trójcy: najpierw wysuszony na wiór staruszek celuje w nią ramieniem gigantycznego cyrkla trzymanego w ubrudzonej wątrobowymi plamami, roztrzęsionej dłoni. Potem nagi hipis puszcza do niej oko. Przy ostatnim zaś znaku krzyża widzi lewitującą kulę rozgrzanego, falującego powietrza.


Pężyrka ma beżowy płaszczyk dający wystarczającą ilość ciepła w ten wczesnowiosenny poranek, mimo to jej ciało pozostaje chłodne, szczególnie palce u wszystkich kończyn, piersi i twarz, których jednak prawdopodobnie nie są w stanie ogrzać nawet żywe płomienie, nawet ognie piekielne, o których myśli nieraz jako o swoim przeznaczeniu, przyszłości przesądzonej, zasłużonej karze za popalanie irisów i masturbację.

A teraz kupuje w Hortexie pączka z konfiturą różaną, ponieważ spożywając właśnie tę słodycz, w pełnym słońcu, nad zalewem dojlidzkim, przy użyciu jednego ze swoich ulubionych marzeń, udaje jej się czasem na krótką chwilę wyprzeć wypełniający jej myśli, panoszący się po krwiobiegu i osiadający na powiekach niezidentyfikowany szlam. A jedno z faworyzowanych przez Pężyrkę marzeń wygląda, dajmy na to, tak:
Dziki Patryczek z końca ulicy sprzedał już ostatni dzisiaj film białoruski o tematyce BDSM spod lady należącego do ciotki sklepiku z artykułami chemicznymi z Niemiec, po czym zamknął interes i już mknie ku Pężyrce czerwoną, błyszczącą vespą, która wiadomo co wzwiedzionego symbolizuje; zwalnia na tyle, żeby mogła wskoczyć na siedzenie (nigdy jednak, nigdy! się nie zatrzymuje) i szczerząc wielkie, perłowe zęby kieruje skuter na Berlin, na Paryż, na Rzym. Po lewej stronie drogi pocztówka ze wschodzącym słońcem, po prawej gigantyczna pełnia, z radia płynie La Bamba, a on prowadzi, śmieje się i klaszcze do rytmu jednocześnie, ona natomiast rzuca kamieniami rozbijając witryny i twarze przechodniów. Gdzieś w oddali płoną wielkie obiekty, w tle słychać niemrawe jeszcze syreny policyjne.
Albo takie, zdjęte z górnej półki:
Pężyrka spaceruje przez las, powiedzmy Puszczę Knyszyńską, słońce przestrzeliwuje korony starych wiązów i miękko osiada na krzewach jeżyn i paprociach.  Nigdzie nie ma śmieci, a ściółka jest miękka. Serce dziewczęcia wypełnia spokój i harmonia, jej emanujący krystalicznym dobrem duch wabi i uwodzi zwierzęta, które nadchodzą z głębi lasu, by towarzyszyć jej w dalszej wędrówce. Po chwili wraz z Pężyrką dziarsko maszerują ordynarne dziki, świecące białymi dupami sarny, bobry szczerzące żółte siekacze i przymulone łosie. Jest szczęście i jest dobro, miłość jest i Bóg.
A potem gdy się ocknie, wróci szlam i miasto. I nogi krzywe i myśli wrócą i stara pijana, wróci zmęczenie i wyrwa w serduchu. A kiedy Szuszwol, kochany, puchaty kundel, przywita ją w progu, czym prędzej zaciągnie go do łóżka, wtuli się w niego, a chude palce wpije w burą sierść. I zanim jawa zacznie się rozpuszczać, z ust Pężyrki w kierunku włochatego ucha popłynie cichutka gędźba. I będzie to piosenka zespołu Księżyc. I pójdzie to tak:


Rosną mi włosy na czapeczce,
rosną paznokcie u skarpet.
Mam rękawiczki na sześć palców
białe koronki z opłatka.
Nie zapominaj, odwiedzaj mnie.
Kiedy przychodzisz rosnę.

Kto mnie zakopał w piaskownicy?
Niech tik dostanie na twarzy!
Niech się przewróci na ulicy!
Albo się kupą pomaże!
A ty pamiętaj przyjdź popłakać.
Na łzach ja z serca rosnę.

Jestem dziewczynka z mandragory,
robak mnie kocha, nie zjada.
słońce pod ziemią lśni tak ślubnie,
krecie witraże maluje.
Chodź, rusz łopatą i odczaruj.
Przyjdziesz raz jeszcze i wstanę.*


*






txt & ilu: yanoshka

niedziela, 1 lutego 2015

generał hermaszewski 5 lipca 1978 roku, w przedostatnim dniu lotu na pokładzie statku Sojuz 30 zanotował:






WTEM!!!
po wielokrotnym zadaniu sobie pytania fundamentalnego:
HĘ?
generalnie wycofaliśmy się z życia*
i nawiązaliśmy kontakt z istotą**

w tylu miejscach, ludziach i sytuacjach
lokowaliśmy nasze pełne trotylu łby, mościliśmy się
wśród niestrudzonych producentów pozorów
i armii półżywych wieśniaków
wgapieni w mozaikę przekształceń
leżeliśmy w trawie ze wzwodem
wycelowanym w słońce
wciągając wolność równoznaczną
z nuceniem Marleya podczas stosunku na jeźdźca
z dwustukilowym tapirem próbującym sopranem 
przepytać nas z teorii względności
a stary wszechświat nie chciał rozszerzać się w naszym kierunku
co zresztą jest logiczne biorąc pod uwagę
że eksplodował bezpośrednio z naszych centrów
staliśmy więc na rękach obserwując sansarę wyobrażeń
wzloty i upadki miliardów opisów
rozkminialiśmy nikomu nieprzydatne
wyblakłe rezultaty, odbicia odbić, zajączki, refleksy refleksji
itepe, a teraz

niszczeją wszelkie trwałe formy***, rozpuszcza się wczoraj
kiedy prawdziwa jest jedynie
czarny, nieskończony odbyt antymaterii 
pulsująca po drugiej stronie bulaja
i prastara pieśń krwi i neuronów
którą wyśpiewać umie tylko
TO



* Ken Kesey
** mgr inż. Akihiko Hoshide
*** Marcin Świetlicki