wtorek, 13 grudnia 2011

JESTEM JEDNAK MŁODY, MŁODZIUTKI, MŁODZIUTEŃKI


Jest jednak nieco lepiej niż mogło się wydawać.
Po paru latach znowu mi wylazły
jakieś syfy na mordzie i plecach,
wciąż jestem w stanie zrobić całkiem wysokie ollie
i pogodziłem się z własnym fiutem, choć nie da się ukryć,
że jest to szorstka przyjaźń.
Ponadto miewam serie
odmładzających snów.
Siedzimy z Zagajewskim w mojej rupieciarni,
czytam mu wiersz Bukowskiego - jeden z tych o ruchaniu
niedomytych ulicznic, albo coś w tym guście.*
I widzę, że facet nagle odpina górny guzik
koszuli, potem się zaczyna
pocić, leci z niego, jakby się odcedzał,
nagle trzęsąc się charczy, takie, powiedzmy
hhheh, hehhhh, hhhhhh i pada
bledziuteńki, sztywniutki
pod moimi nogami.
W innym śnie łazi Mitoraj
wyraźnie wkurwiony
kombinuje, ciska się, zgubił gdzieś Zeusa
i cały pierdolony mentalny Akropol
i swój grecki profil. Mówię mu: Igor,
Igorek, Igoruniu, słuchaj, to jest pipka,
bzdurka, przejechany jeżyk,
kleksik z gówna na klapie,
przestań łazić, bo wkurwiasz,
w tym śnie Adam wciąż żyje,
więc bawię się w swatkę i mówię
zdecydowanie nierealnie oraz patetycznie:
on czeka, Igorze, popija
koniaczek i gmera w spodniach,
a ich wzwiedzione wnętrze wie,
że przypłyniesz i BĘDZIESZ.
Na koniec Karol Okrasa
przyrządza swojej matce
jej ulubione danie.
Nikt nigdy nic i nigdy nikt nic takiego nie stworzy - myśli.
Obserwuję zza stołu.
Karol ma brudne paznokcie.
Zwracam mu na nie uwagę.
Spogląda, pąsowieje. I bierze wykałaczkę
i czyści, czyści, czyści.
I choćbym nie wiem jak bardzo,
jak kurewsko usilnie
starał się nie dopuścić
do świadomości tej wiedzy,
to wiem i się nie odwiem,
czym były brązowe smugi
skrzętnie przez Okrasę
skrobane spod paznokci.



*powiedzmy, np. ten:


jedna z najbardziej rajcownych

nosiła platynową perukę

twarz miała uróżowioną i upudrowaną

i szminką

powiększyła sobie usta

jej szyja była pomarszczona

ale ciągle miała pupę młodej dziewczyny

i niezłe nogi.

nosiła niebieskie majtki, zdjąłem je

podniosłem jej sukienkę i przy migającym telewizorze

wziąłem ją na stojaka.

chwilę trudziliśmy się na środku pokoju

(pierdolę się z mogiłą – pomyślałem – wskrzeszam

umarłą, to cudowne

tak cudowne

jak jeść zimne oliwki o trzeciej nad ranem

kiedy pół miasta stoi w płomieniach)

i spuściłem się.


zatrzymajcie sobie, chłopcy, swoje dziewiczki

a mnie dajcie rajcowne stare pudło na wysokich obcasach

i z pupą która zapomniała się zestarzeć.

ma się rozumieć, potem znikacie

albo schlewacie się w trupa

co na jedno

wychodzi.


my przez cztery godziny piliśmy wino i oglądali telewizję

a kiedy poszliśmy do łóżka

żeby przespać tę sprawę

zostawiła sobie w ustach zęby

na całą noc.



(z książki Miłość to piekielny pies, tłum. Leszek Engelking, wyd. NOIR SUR BLANC, Warszawa 2003, oryg. 1977)


na zdjęciu Łucja i Tobiasz Cofta

niedziela, 11 grudnia 2011

Konstancin Gnijący, listopad 2011




Cezary Żak w samym centrum zbudował drugie Łazienki - full wypas postmodernizm, posiadłość zdobią kolumny w stylu jońskodoryckokorynckim, w gigantycznym oku wodnym pływają ryby o barwie widocznej jedynie dla syren i jednorożców, a dzieciarnia bawi się skacząc chwacko pomiędzy rozstawionymi tu i ówdzie teleportami. Yeeeah! Konstancin-Jeziorna! Spędzając większość urlopu między rzeźbami Wilkonia, grafiką Dalego, obrazami Yerki, Dwurnika czy Dudy-Gracza, w trzypiętrowej willi z krytym basenem i jacuzzi w ogrodzie, można przyzwyczaić się do myśli, że Konstancin to synonim blichtru i kosmiczna meta dla warszawskiej (i nie tylko) elyty. Na szczęście takie generalizowanie, jak zresztą większość atakujących nas stąd, zowąd, a właściwie zewsząd, uproszczeń, można o kant konstancińskiej tężni rozbić. Wybaczcie wszyscy, którzy Konstancin mekką swą zwą, ale na wasze nieszczęście, moje szczęście natomiast, wystarczyły dwa dłuższe spacery, żeby zobaczyć i poczuć jak to miasteczko gnije, rozpada się i właściwie po prostu, fragmentami, na łeb na szyję się wali. I nie rozłazi się gdzieś na granicach, jak u Magdaleny Tulli. Piękna, cudowna zgnilizna zżera sam środek, panoszy się pośród misternie utkanej sieci ponowoczesnej architektury. Przedwojenne, zbombardowane przez nazistów wille, zrabowane przez komuchów dwory, dworki, dworeczki, już nigdy potem do niczego nie użyte, nie przeznaczone, zrabowane dla samego zrabowania, dla samozżerającej się idei, wyłażą pokryte bluszczem, mchem, spomiędzy wycyckanych cacek, jak piękny liszaj, rewelacyjny grzyb. Piękne to i straszne i świetne tło dla postapokaliptycznego horroru. A Czaruś Żak w swoich "Łazienkach" sącząc caipirinhę, nie zauważy czołgającego się w kierunku jego okien czegoś, co wypełzło z zabitych dechami piwnic konstancińskich ruin.


























PS. Panie, Panowie i Hermafrodyci, Mirona Białoszewskiego o Konstancinie zbiór myśli warto, ale to bardzo warto, ale to Bardzo Warto poszukać, znaleźć, nabyć!

środa, 30 listopada 2011

nie ufał nikomu po trzydziestce







Pan Krzysztof z bramy obok
zestarzał się z dnia na dzień.

Stał się nagle dla ludzi
miły i smutny. Libido
poszło się jebać. Już nigdy
nie powie krnąbrny, źdźbło, szczwany
z dykcją Tomasza Knapika. 

Szyldy banków i aptek
zaczęły wzruszać, a dłonie
fryzjerów, kasjerek, szewców
obserwuje z chodnika
z uwagą i namiętnością.

Potrafi go przerazić
brudny śpioszek w krzakach,
pończocha przy krawężniku,
gnijąca głowa wrony
na samym środku rynku,
a kocie łby zdeptane
wyją mu pośród synaps.

Wieczorem jego kotka
przeciągnie się, powącha
ślinę co mu wypadła
z kącika ust na dywan,
cupnie na parapecie
oglądać przez brudną szybę
pięknych, prężących się samców.











zdjęcie pierwsze - Karolina Ślebioda

piątek, 25 listopada 2011

wyroby

w niedzielę zamki są puste
pęk kluczy chrzęszczy pomiędzy
opasłymi udami strażnika

Wolne Wybory są co cztery lata
z wyborów prosto na służbę/nocną zmianę/pasję

głosował przeciw gołębiom
zesrusy bezustannie walą wrzuty na rynnach
żona ściera i kochanka miotła
nie dają już rady
tu jest potrzebna nowa
superdupa-vileda z autowyżymarką
i megakociak-szmata z w pełni elastycznej
potrójnej, mięciutkiej derki
albo po prostu jakikolwiek
skuteczny i seksowny hiperwynalazek
z pełnym zakresem broni
przeciw kupołazom, szczurom,
brudasom w długich kłakach
starym, piszczącym babom,
żonom ścierom i kochankom miotłom;
nabędzie taki w sexshopie
w przyszłym tygodniu, może nawet
z powodu wzwodu kurwicy
już w poniedziałek.

Lecz póki co lśnią prześlicznie
dachówki na dachach świątyń
jak to możliwe - myśli - że tam taka higiena?
Cóż, Wola Tego Który Nie Istnieje
bywa po prostu urocza.






by y & m.k.
|uwaga! txt zawiera lokowanie produktu :)|

środa, 16 listopada 2011

hmm:)

- Magdalena, czym jest ten żółtawy strumień na ściance wewnątrz kibla?
- No kurwa, jak się nie czyści kibla domestosem to tak się robi.
- No ale czym, co to jest w ogóle?
- Osad! Kurwa, kamień z wody, którą się spłukuje.
- Hmm... To jest nawet ładne. Kiedy sikam mam wrażenie jakby strumień mojego moczu przeglądał się w lustrze.
- Hmm... Myślę, że każdy brudny sedes byłby zachwycony taką nadinterpretacją.

niedziela, 13 listopada 2011

Grecja, listopad 2011

Banalik.
Na krawędzi
lat wstecz kilka tysięcy
całkiem sprawna struktura
społeczno-polityczna
zmiażdżona jednym ruchem
rzymskiej dzidy.

Truiźmik:
chronoupośledzona i jednowymiarowa
spocona sieć zostaje
odbudowana.

A teraz byli, obecni
władcy USA, Rosji,
ChRL i kto by jeszcze zapragnął
u potomków Rzymian
i postrzeganej szeroko
Wszecheuropejskiej Reszty
już nie są zmuszeni szukać
broni masowego rażenia.

Ojcowie, Bracia i Siostry!
Oczywiście, że mamy!
I coraz bardziej nas kręci
wizja wielkiego grzyba
ponad Akropolem.

111111

Robertowi Rybickiemu


Się bezpośrednio podłączę do waszych przedłużonych rdzeni - mówi
przegięty komputer. Skurwysyn
pragnie z ludzką samicą posiąść dziecko. Chyba
to było w telewizji. Albo
znając realia krzyczy: to
moja ex, i że jej ex
zrobiła jej za mocno
brwi. A potem śpiewa:
Badałam wieczność, ale śmierć, cóż, śmierć;
bilet do niej jest dla mnie niezbyt osiągalny (...).
śpiewaiśpiewai ś.p.iewa;
(...) Z butelki paruje spirala dźwięków* - dokańcza podprogowo.
Aluminiowy maszt wielce ciekawą ozdobą
do wywieszenia flagi** - kończy.
Milknie. Wszystko jak zwykle puchnie.
Cichnie. Gnuśnieje. Bzdurą
obserwowana krew
kapiąca na podłogę
z policzka,
ucha,
łona.
Purpurowa kałuża
rozlana w ohydę.



*Ryba Rybicki
**Maja Popielarska

poniedziałek, 31 października 2011

Świetliki, Ogród Koncentracyjny live 28.10.2011.



Piątkowy koncert Świetlickiego i świty przerósł moje najbardziej wyuzdane estetycznie i w sumie jakiekolwiek oczekiwania. Ba! Ośmielę się bąknąć, że był to koncert wzorcowy. Po pierwsze i chyba najważniejsze - koncert trwający krócej niż dwie godziny zawsze wydawał mi się pstryczkiem w ucho dla, że się tak brzydko wyrażę, fana. Świetliki natomiast po odegraniu priorytetowego materiału z pierwszej płyty (koncert ów miał być własną reinterpretacją Ogrodu Koncentracyjnego) zaczęły bez zachęty publiczności bisować. Z bisów panowie stworzyli drugą, niewiele krótszą część koncertu z mixem utworów z płyt pozostałych. Razem: ponad 2 godziny absolutnie wybornej zabawy. Po drugie: BRZMIENIE! Sekcja rytmiczna (Marek Piotrowicz - perka, Grzesiu Dyduch - bas) nigdy wcześniej nie była aż tak zgrana, tak znacząca i klejąca ciężkie, dubowe struktury rytmiczne rodem z najmroczniejszych zaułków Trenchtown, no, ewentualnie Brixton.No właśnie! Cały zespół bardzo "zdubował" i nie są to już żartobliwe odniesienia do reggae jak w studyjnym "Freedom" ze "Złych Misiów", ale bardzo często ciężki, klasyczny, powolny dub. Jeżeli natomiast wpadają w ska - kolanami można przestawić sobie dolną szczękę, punk - krwisty i brudny, żadne jebane umpapank w stylu Bad Religion, panowie grają punka nie gorzej niż wczesny Kryzys. Po trzecie: na tle tych wyśmienitych dźwięków charczał, krzyczał, szeptał i ŚPIEWAŁ (tak, tak, Panie, Panowie i Hermafrodyci, nie raz, nie dwa Marcina poniosło i bez najdrobniejszego fałszu zaśpiewał - chociażby ostatni refren w "Odciskach" [kto zna studyjną wersję, ten wie o co chodzi]) Marcin Świetlicki, bawiąc się przednio, przekręcał teksty utworów (np. te bardziej polityczne, freestylowo dopasowując do obecnej sytuacji politycznej Bolandy), dodawał nowe frazy czy całe strofy, tudzież żonglował anegdotami i żartami sytuacyjnymi niczym Tom Waits. Żeby jednak nie było tak cukierkowo - minus dla miejsca, w którym nie było miejsca, Fabrika jest zdecydowanie za mała na takie koncerty - tłok, pot i deptanie sobie po stopach, a kupa ludzi po prostu nie weszła. Panie, Panowie i Hermafrodyci z Fabriki, to nie koncert Pidżamy Porno sprzed 20 lat do chuja panka, ergo - nie wiem, może wyburzcie jakąś ścianę czy coś.


P.S. Po koncercie dowiedziałem się o istnieniu Trupy Wertera Utrata - wcześniejszego zespołu Dyducha, Radziszewskiego i Piotrowicza, działającego w latach 1987 - 1992. Rok temu Trupa nagrała album z reedycjami swoich starych songów. Płytę mozna nabyć kontaktując się z Piotrem via mail: rastuch@karrot.pl lub via fon: +48 602 447 556. Albo po prostu tutaj. (Ostatecznie można ode mnie pożyczyć i sobie przegrać ;) ).

środa, 12 października 2011

tatamtatamtatampą

On chwiejnym gestem rozdał
atrapy kart, z ich środka
martwe oko puścił
pacjent doktora Tulpa
wycedził: Suko ty! Tytytytyty suko!
Na blacie zostawiłaś tatam tatamta tampon.
Tatamta go znalazła.
On rejestruje bit:
tatam ta tamta tamtam. Suko ty!
Tatamtatamtej nie ma, tatamta jest za bardzo.
Słodki zapach ambrozji z satuturatotora.
Get into it & bear it!
I z wolna się przemienia
oraranżada w wódkę,
druga godzina w piątą
i kropla krwi na blacie
w przekąskę dla kokota.

niedziela, 25 września 2011

fiaska niedzielne/koniec lata


Wypalona petem dziura w - mam wrażenie - modnej, modrakowej dziewczęcej sukience.
Stłuczone ucho wielkiego, rustykalnego dzbana.
Tradycyjne, coroczne zgubienie w lesie okularów przeciwsłonecznych
i ich, mimo usilnych starań, również tradycyjne, nieodnalezienie.
Nieodnalezienie metafizyczne - Matki Gąskiej Gałązki - drewnianej patronki strzegącej podmiejskiego lasu, choć przecież jej akurat, zdaje się nie da zgubić - dziesiątki lat rośnie i tkwi w tym samym miejscu, śledząc, łypiąc ślepiami znad gęsiego dzioba.
Po potknięciu i jego prostych jak odbytnica konsekwencjach, z pozycji horyzontalnej, kątem oka spostrzeżenie leżącej gdzieś w paprociach, składanej teleskopowo, pompki rowerowej próbującej się dobrać do resztki Budweisera. Ładna, poręczna pompka, nie powiem, ale utraty ulubionych mrokularów nie zrekompensuje. Pierdolnięty Wielki Gadżeciarzu, słyszysz!? Uroczyście oświadczam, że wbiję Ci ją w oko, wiesz które, i wypompuję hektolitry łakoci, Bastard! Kumasz?
Basta. W dżungli symboli obserwowanie spode łba złodziei kierunkowskazów. Miliony życiek sponsorowanych przez mimikrę.
Dziękujęprzepraszamgratulujęwybaczamobiecujęzapraszamdziękujęgratuluję - po lewej stronie mantruje telewizor spuchnięty od emocji kampanii wyborczej.
Nie będę na wyborach. Zaśpię, przyśni mi się
podobieństwo wsiąkania kropli deszczu w glebę
do kopulacji,
i wypływania kropli z kranu
do porodu.
Obudziłaś mnie szeptem:
chciałabym mieć tak wielką łechtaczkę, żebyś mógł po niej skakać.


niedziela, 11 września 2011

PRZYJACIELE

Kochana Przyjaciółko,
starając się trawić
jak najdelikatniej,
efektywnie, ale niezauważalnie
(kochana, nie myl z "dyskretnie"),
robię pod siebie.

Kochana Przyjaciółko,
to miasto, ten kraj
wbrew naszym nadziejommm,
wiarommm, nawet oczekiwaniommm,
nie stał się bardziej obły,
przeciwnie - ekshibicjonistycznie
permanentnie wysuwa
totalnie uzbrojone
armie kantów.

Kochana Przyjaciółko,
napierdalając autostradą
nie dojrzysz jeża -
znaczący i po stokroć naznaczony banał
między paprocią a drzewkiem czeremchy.
Dioptrie naszych soczewek
są przeciwstawne, drży szkło,
wrzask, bębenek Oskara przebudził
pytajnik. CO? KTO? KTÓRE? i KIEDY?
JAKA RÓŻNICA? Czekam.




Najgłupsza impreza w dotychczasowym istnieniu zostawiła kilogram gipsu i 16 ton niesmaku. W moim wieku użerać się ze shumanizowanym śmieciem o aparycji, kulturze i mentalności mutanta zrodzonego z szympansicy zerżniętej przez koguta, który to śmieć nie wiedzieć czemu ma:
1. IMIĘ (******)
2. NAZWISKO (*****)
3. (last but no least) STOPIEŃ NAUKOWY (**)
jest czynnością tyleż bezcelową (Tomku, kochany, przepraszam, że dane Ci było uczestniczyć w tej hucpie), co karkołomną i ostatecznie głupią. Moja wina, moja wina, moja bardzo durna wina - nie wyczułem smrodu napalmu w negatywnej energii skarlałego chomika. A wystarczyło się skupić, jak sądzę.

wtorek, 6 września 2011

Lou Reed "Magician"

Kiedy w pewnym momencie Lou Reed zaczął sobie bajdurzyć swoje, niemalże nikt nie wierzył, że jakość jego solowych nagrań będzie adekwatnie smakowita do utworów Velvetów i było w tym sporo racji. Zdarzyło mu się jednak spreparować takie cuda, które zdecydowanie kwestionują wszelkie radykalne opinie dotyczące dysonansów między Lou Reedem solo a Velvetami. Np. :) :

Lou Reed - Magician

czwartek, 1 września 2011

zabójstwo laluchny martynki


Kilka zdjęć, o których na śmierć zapomniałem. Zabójstwo laluchny Martynki. Wciąż i wciąż mnie ciągnie do takiej tandety. Chyba jestem za stary na takie podniety ;)




















Gore, gore, gore, hatorhatorhator! Wielkie dzięki dla Nati Nicefor za współpracę (och, ten genialny lakier, Małaaaaaaaaaaaaa!);)!


niedziela, 24 lipca 2011

eduardowy pasztet

Edek Pasewicz wypieprzył tak rewelacyjny przepis na pasztet, że nie mogłem się powstrzymać. Publikuję więc:

"Mój debiut pasztetowy czyli upieczony pasztecik z dodatkiem śliwek, daktyli i absyntu. O!"
E.P.

50 dkg wołowiny, 2 piersi z kurczaka, 0,5 kg wątroby cielęcej, 0,5 kg kurczęcej wątróbki. Pietrucha, marchewa, seler, daktyle, śliwki, pieczarki. Mięso kroimy w kosteczkę i z warzywami gotujemy. Pod koniec gotowania wątroby i po ugotowaniu reszty (wątroba gotuje się, rzecz jasna, dłużej!) odstawiamy - niech stygnie. Potem mielimy wszystko na dużym sicie, a po zmieleniu połowę z tego mielimy jeszcze raz na sicie pasztetowym (drobnym, może być zwykła maszynka do mięsa wsparta potem np. ubijaczką do pure) .Dodajemy dwie rozmoczone kajzerki i 3 jajka. Mieszamy. Dodajemy czosnek, gałkę muszkatołową, oliwę, sól, pieprz, daktyle, śliwki i pół szklanki absyntu.
Wylewamy do formy i pieczemy przez godzinę. Jeśli nie mamy absyntu, możemy ewentualnie zastąpić go koniakiem, brandy, a nawet ostatecznie wódką.

(Pasztet najlepszy jest ponoć po dwóch dniach, ale jakoś niezbyt apetycznie wyglądają w mojej wyobraźni ociekające śliną przez dwie doby wygłodniałe pyski).


Ol rajts riserwd baj Eduardo Pasewicz

sobota, 23 lipca 2011

porany

Śśśni mi się, śśśni się jedyny dobry wiersz, który napisałem, e tam dobry, genialny! Wybitny!
I to jest ten moment tuż przed ostatnim wersem. Albo nie! Storczyk o warżce intensywnie wybarwionej, gładkiej, o chętnych i słodkich, śliskich od rosy i nektaru płatkach okółka wewnętrznego, prężnym prątniczku i idealnej konsystencji masy pyłkowej w pyłkowinie. I to jest ten moment tuż przed moim z nim zespoleniem albo nawet zwyczajnie przed polucją. Albo nie! Babcia mnie wita w drzwiach i płacze ze szczęścia: "Grzesiu, kupiłam ostatnio w kiosku zdrapkę Złota Rybka i zdrapuję, zdrapuję, zdrapuję i ciągle same szare, ale nagle w jednym rzędzie po ukosie pięć złotych rybek! I wiesz ile wygrałam? E tam wygrałam! Wygraliśmy! Zresztą zaraz Ci powiem, bo jest coś jeszcze - mój doktor, wiesz, ten wszystkolog, wszystkoista, bożek, skacząc ze szczęścia na swojej jedynej nodze aż pod sufit wykrzyczał, ze będę żyła jeszcze..." I nagle bum! Łokieć w ryj. Ojejku sorry, Grzesiu. Jezu, jak, kurwa gorąco, weź rozchyl to okno,
i błagam, zgaś to słońce! Boże, ale mnie pokąsały w nocy jakieś jebane moskity albo pchły, trzeba by kota przebadać, ostatecznie uśpić. Całe ciało mnie swędzi, weź mnie tu podrap, nie tu, wyżej, wyżej. O kurwa! Co to jest? Co mi tu wyrosło? Wągier? Węgier? Wagon? Trzecia noga, piąta warga sromowa? Grzesiu! Wzywaj karetkę. Albo nie! Chodź się kochać! Boże, jakiś ty duży. Aha! Nie możemy. Ja mam to coś tam tutaj, a ty tamto coś gdzieś tam. Szlag by to! Zapomniałam. To chodź już spać. Czemu nie śpisz? Jest szósta rano, jebie cię? No chodź już, chodź, wtul się we mnie. Ojej , jak dobrze. Wiesz jakie miałam sny? Niesamowite, masakra. Jutro Ci opowiem, znaczy dzisiaj, chrrrrr...

czwartek, 21 lipca 2011

Poznań i ja / Kolekcjoner


Ten utwór nigdy nie był utworem przypadkowo pojawiającym się w którejś tam chwili mojego żywota. Zawsze, albo przypadkiem, albo intencjonalnie pojawiał się kiedy był potrzebny. Ostatnio kolejny raz tylko on, prosto jak lepa w ryj, potrafił oddać to, co się gdzieś tam we mnie wydarza. Wczoraj po raz piąty byłem na koncercie Komet/Partii i znowu był to jeden z najlepszych koncertów w moim upaćkanym koncertami żyćku. Nie wiem jak to się dzieje, ale klękając przed Lesławem i resztą poguję do "Warszawa i ja", podkładając pod Warszawę Poznań. A Wy, Panie, Panowie i Hermafrodyci możecie sobie podłożyć nawet Kędzierzyn-Koźle, Gostyń, Kwidzyń, Koziegłowy, Zieloną Górę lub Wałbrzych.


Partia/Komety "Warszawa i ja"

Tu na pewno nikt nas nie zna,
przedzieramy się przez deszcz
jak chemiczni bracia,
10 godzin w obcym mieście.
Mówisz,że jest późno
i obmyślasz szybko plan.
Potem kradniesz mi ubranie,
do Warszawy wracam sam.

Stoję na balkonie,
palę papierosa,
Warszawa i Ja
Stoję na balkonie,
palę papierosa.
Szkoda tylko, że to wszystko się kiedyś skończy.

I nie mam dokąd iść
I znowu tracę czas.
Nudne trzy tygodnie.
Mam w kieszeni szminkę
i w kieszeni piasek.
Teraz jest ktoś nowy
i jest ktoś inny przez jeden dzień.
Radiotaxi w stronę centrum.
Mam w kieszeni szminkę
i w kieszeni krew.


I nie ma dokąd iść i znowu tracę czas.

Nic już nie rozumiem. Mam w kieszeni szminkę i w kieszeni piasek.

Zapalam papierosa, oddycham światłem gwiazd.

Jutro rano nowa podróż, może ostatni raz.


Kiedyś w Polsce robiono za bezcen dobre klipy. Proszę sobie sprawdzić i kliknąć w poniższy link:) :

Partia - Warszawa i ja



KOLEKCJONER

Od kiedy z miłości i głodu

babcia przyszyła kieszeń do jego prochowca,

na pół metra długaśną, coby się łatwiej kradło z megasamów,

oprócz konsumpcjonaliów zaczęły w niej bywać

piasek i szminki, wilgoć i paznokcie,

drewienka, ćmy, strzykawki, włosy

i ukochany kolekcjonerski zestaw –

Łyżka, Finka i Słoik.


Lato przyniosło chuć i możliwości.

Jednej czytał Burroughs'a - zasłaniała uszy,

druga nie chciała patrzeć, kiedy się obnażał,

trzecia dłonie złożyła na ustach,

kiedy rozkładał zestaw z drżeniem, spokojem, ulgą

powoli zbliżając finkę do jej oczodołów.




niedziela, 3 lipca 2011

łypie





Jest dd, mm, rrrr, nad ranem i wrażenie: za-/odbezpieczam czas, a bitwa toczy się, rzecz jasna, bezustannie. Zdaje się - jestem na jawie. A jednak wszystko, co się wydarza, co wykonuję, dzieje się przez sen.

Z tym że to nie mój sen. Przypuszczalnie jej. Przez sen liżę jej pępek, dmucham w powieki, śmieję się, że chrapie. Czarne zwierzę przez okno którąś godzinę z rzędu smętnie wymiaukuje robale i gołębie. Umiaukuje się o nie.

Jest bardzo kiepski kontrast i dokuczliwy przechył. Warto by było to wszystko jakoś złożyć, złączyć. Zreperować, przesunąć, ustawić na nowo?

1D, 2D, 3D – pomiędzy nimi permanentna kłótnia, a nieskończoność łypie, więc jakoś się nie dziwię, że się tak pieklą, pękają, nerwowo kaszlą, chichoczą.

Z kątów, szczelin, spod linoleum wystają szare resztki niemego, wyblakłego wczoraj. Robi się jaśniej i jaśniej. Świt nie ma z tym nic wspólnego.






fot. yanoshka

sobota, 18 czerwca 2011

wskrzeszanie (próba)

Wszelkie archetypiczne babcie w wieku od 15 do tylu, ile się tylko lat da przeżyć, po stokroć zdrowia sobie życzą. Bo jak jest zdrowie to i wszystko insze dobre wokół zdrowia wyrośnie. Ja już zdrowie przegrałem, nie dla mnie nieból i organy sprawne jak Tissot. Ja sobie życzę Czasu co niemiara. Mam prawo, myślę. Koniec końców przed chwilą jakieś tam moje kolejne urodziny, imieniny minęły, więc mam, myślę, prawo. Nie Czasu w przód, żeby Go krok po kroku z zamglonej przyszłości po kawałeczkach wyławiać, wysupływać, tudzież doń docierać, ale takiego TERAZ rozszerzenia, żeby to TERAZ wieczne, nieskończone napuchło, roztyło się i wielce spasłym łapskiem pierdolnęło mi liścia. Jakaś tego namiastka się chyba wydarzyła, skoro wybudzam z komy to moje nieszczęsne wirtualne dziecko. Willkommen więc ponownie, Panie, Panowie i Hermafrodyci. Całkiem możliwe, że reanimacja się uda (choć ręki, nogi, fiuta nie dałbym sobie za to uciąć). Yo.