piątek, 22 maja 2015

Pężyrka Pośrodku Wysypiska




Tym razem zastajemy Pężyrkę na studzianeckim wysypisku śmieci. Widzimy jak czerwonym lakierem do paznokci domalowuje znalezionej przed momentem grubej lalce strużkę krwi spływającą od nosa w kierunku ust. Oddaje się tej czynności namiętnie i zapamiętale, zakładając, że skoro nie widzi nikogo aż po horyzont, jej również nikt nie jest w stanie zauważyć. Nigdy wcześniej znalezionym na śmietnikach i wysypiskach lalkom niczego nie domalowywała, nie robiła mejkapów, nie wykłuwała oczek, nie urywała kończyn, nie podpalała włosów. Poprzednie sto dwadzieścia cztery zaniosła w stanie zmienionym jedynie przez czas i entropię  do niewielkiej szopy stojącej przy rodzinnym domu w Wasilkowie, która po śmierci ojca, z pomieszczenia na pordzewiałe, nieużywane narzędzia, opróżnione butelki po żytniówce i puszki po piwie łomżyńskim, przeobraziła się w lalkowy bidul. Jednak nagłe uderzenie fali bezprzyczynowej i nieukierunkowanej tęsknoty nakazało jej skupić myśli i czyny na czymś, powiedzmy, grubo naszkicowanym. Czymś takim jak nadanie znalezionej lalce nowego, brutalnego kontekstu, wprowadzenie w to dość osobliwe hobby elementu przemocy pod postacią strużki śmierdzącej acetonem krwi.                                   
Pężyrka jest bowiem istotą niewyobrażalnie nostalgiczną, co bezpośrednio wynika z  bezustannego poczucia bliżej niezidentyfikowanego braku, wyrwy w wistości rzeczy, w spójności odbioru, w tożsamości. W odcinku doszukuje się nieskończoności, a w linii prostej podziału. U ludzi pragnie dostrzegać całe sekwencje atawizmów, a sarny i psy wydają jej się takie ludzkie. Zagląda w bramy przedwojennych, pożydowskich kamienic i natychmiast tęskni za Żydem. Obserwuje bure strumienie japiszonów płynące wzdłuż śródmiejskich chodników i chciałaby widzieć kolorowych frików z angielskich teledysków wypierających garniturową nijakość. Na blokowisku boli ją brak kształtów obłych, w pędzącym 150 km/h aucie żałuje, że nie może unieść się w powietrze.
 Ale dopiero kiedy pężyrkowa nostalgia nie odnajduje pretekstu do wytłumaczenia własnej obecności, objawia się w swojej smolistej pełni. Czarna substancja, mętny powidok pełni, nie do zaakceptowania w swojej skończoności, w oczywistym i ostatecznym ulokowaniu w czasie przeszłym. A nam dane jest podejrzeć i dostrzec ten stan. Kiedy prostuje się nagle pośrodku wysypiska z przymrużonymi oczami, rozchełstanymi włosami, z grubą, zakrwawioną lalką w dłoni i omiata wzrokiem przestrzeń, staje się nagle skrzyżowaniem zagubionej zjawy ze skandynawską zabójczynią. Legendarną dziewczynką z bunkra, która po pięciu latach mroku, psychoz i spożywania surowych szczurów wylazła na powierzchnię, żeby odkryć, że wojna dawno się już skończyła. Albo bohaterką książki złożonej z czystych, niezadrukowanych stron. I być może zbyt długo już wpatrujemy się w ten osobliwy landszaft, całkiem też prawdopodobne, że zmęczone głowy wyginają realia, ale odpady komunalne zaczynają się zlewać, a każda plama, każdy śmieć jak mała fala staje się częścią składową morza rozchlapanego wokół płowowłosej dziewczyny i rozlewającego się coraz dalej i dalej, aż po horyzont, na którym już za chwilę zauważymy nieczytelne sylwetki okrętów i zarysy spiętrzonych, skalistych brzegów.