wtorek, 27 stycznia 2015

OtO





   Oto śni mu się znowu, rachityczna jak miniaturowa wierzba, namalowana jednym smukłym pociągnięciem, nietrwała jak smuga.   Z nieczytelnego ciała, jak u Dalego, raz po raz wysuwają się szuflady, wydając odgłos podobny do sunącej po śniegu narty. Podchodzi do niej i z jednych szuflad do drugich przekłada różnobarwne, obłe przedmioty, pozornie coś w rodzaju skamielin, nieprzypominające jednak niczego wcześniej dotykanego. Jej skóra jest mokra od pachnącej chlorem wody i jest to niewątpliwie woda z pływalni miejskiej, gdzie nie tak dawno w damskiej toalecie łapczywie wylizywał wrzącą przestrzeń pomiędzy jej udami. Posiadała wówczas jaskrawą cielesność obsypaną licznymi szczegółami, teraz, we śnie, kiedy jest zaledwie substancją, szczegóły trzeba sobie dowyobrazić. Przezroczysty wzrok, półeczki obojczyków, mokre, marchwiowe strąki przyklejone do białych policzków, surowy fiolet sutków, rozstępy spowodowane ekspresową utratą tłuszczu, grymas bólu wywołany przez przesuwające się wewnątrz mglistego ciała szuflady, które teraz jedna po drugiej rozpuszczają się, pozostawiając czarne, prostokątne otwory. Punkt widzenia, jak kamera, przemieszcza się powoli w kierunku jednego z nich, nieruchomieje na moment, pozwala przyjrzeć się czerni, aby po chwili wystrzelić wgłąb, pozostać wewnątrz i zniknąć.





środa, 21 stycznia 2015

wtem





!WTEM! po dwóch latach, niby przypadkiem, włącza ówczesny hicior i następuje barbarzyński szturm dwuletnich odczuć, flashback w formie postrzępionej kaskady - Piątkowo, jej mieszkanie przestrzelone słońcem, żołądkowa albo Slantchev Briag z freshmarketu przy pętli tramwajowej i człapanie zbliżającego się nieodwołalnie finiszu tej hiperimprezy.
    A potem nagle czuje puls w kroczu i spostrzega, że jest ostatnio tak pobudzony i obolały bynajmniej nie z powodu wydłużającej się w nieskończoność abstynencji seksualnej, ale dlatego, że to ciężkie, pożydowskie miasto wiruje na końcówce jego penisa jak talerz na patyku cyrkowca.
    A potem niby przypadkiem zerka na swoją mordę odbitą w witrynie i próbuje rozkminić jak z taką mordą zrównoważyć to wszystko, wypośrodkować, jak wystawić tę mordę do walki z resztą świata nie skazując się z automatu na klęskę.
    A potem, jak ona kiedyś, przemieszcza się na wskroś miasta, gładzi mury jak smuga, przenika albo wbija się jak klin i rozłupuje tłum, architekturę, rozdmuchuje hałas, szpera w szparach, wszczepia się w szczeliny, nie chcąc, nie zamierzając, zatwierdza kształty, układa w konstelacje bryły bloków, plamy parków, rozprasza się, rozprzestrzenia, wala po zaułkach.