niedziela, 26 grudnia 2010

santa wkurw

szukałem jakiegoś wkurwa na święta, bo jakoś za ładnie, no
i się znalazł. I niech mi ktoś jeszcze powie, że ten bezmózg jest najlepszą opcją polityczną w Pl.
smartass

"i to są skutki dywersyjne istnienia tego, tego, yyy, braku, braku tego";
"yyy i czasami są ludzie, narkomani i myślę tu o heroinie, kokainie, którzy żyją jeszcze 5, 7 lat, a często i do końca życia ci ludzie żyją";
"znam ludzi, którzy biorą... 30 lat i oni panują nad tym, biorą sobie wieczorem działkę dla przyjemności i drugiej działki nie wezmą";
"i jakbyśmy zrobili legalizacje to zamiast 300 co roku, umarło by przypuszczalnie 1500 w pierwszym roku, np. od złotego strzału i byłby spokój (...) Jest to korzystne dla narodu jeżeli osoby nieodpowiedzialne umierają";
"nie mówię, że pogardzam NARKOMATAMI, ale uważam je za osoby słabe po prostu (...) i w ten sposób pozbywamy się narkomanii pozwalając im umrzeć, a nie hodując ich"

łona lissyn? - kliknij smartass :)

piątek, 17 grudnia 2010

ząbki

zasłyszane :

- Ej, Zosiu, co ty tam wygrzebujesz spomiędzy ząbków?
- Mniejsze ząbki.

i drzewa mają oczy, guzy, wągry i serca, a romanesco kalafior upadł mi i z wyrzutem łypie na mnie spod biurka


wychynąć z betów, kołtunów, farfocli,
wysunąć się, wykaraskać, wynieść samego siebie...
(wówczas chyba łokcie, tak! łokcie
musiałyby mieć organ w rodzaju nibynóżek.
Czynność mogłyby także ułatwić
kółka wszczepione w pośladki)
...z okopu, wyłbić się z rowu,
zacharczeć i powiukać
i wysunąć język
i śpiące, ciepłe ciało
smakować (kwaskowe/słone/słodkie?).
Sssmakować.

przypuszczam, że to był ten moment, kiedy ona tak stała i się gapiła - najpierw na guzowate łokcie, kolana platanów, na tę ich zdartą, trędowatą korę i wszystkie gule, wypusty, spojenia. Potem na brzozy, na szare i czarne oczy łypiące bezczelnie z kory; ba! tego się nie da nie dostrzec - okokształtna czerń wyłazi spod bladej kory jak wyrzut i jest! JEST! A ja gapiłem się na wariatkę i powinienem odnaleźć w jej spojrzeniu, patrzeniu, oglądaniu, jakąś nieuchronność, zapowiedź cięcia, wróżbę nieuniknionego końca tej niekiedy nudnawej, lecz przecież całkiem przyjemnej, sympatycznej stagnacji, rozmglenia, rozdymienia, a w końcu rozkładu i NAGLE nadejścia Tułaczki - pod tyloma względami - chamskiej i radykalnej - apage spokoju ducha!, apage zen!, już nigdy, no może, może jeszcze kiedyś, lecz póki co paliwem mi będzie rozkoszny niepokój.

Kocham Cię, kocham Cię, kocham - obsesyjna mantra*.
Od jakichś ęciu lat ta fraza ejakuluje w Jej stronę jak lustrzany anagram nazwy deweloperskiej firmy Ataner skierowany wprost w egołechtaczkę żony jej właściciela. Albo jak każda z hipertrendywyjebanych linek siekierkowskiej Pryczy, nazwanej mostem tylko dlatego (i, jakby nie było, jest to do kurwy nędzy wystarczający powód), że łączy oba brzegi największej, polskiej rzeki - pulsuje targana palpitacją, zawałami, sforą wyrzutów i stadem podawań w wątpliwość.

I nagle sam się łapię na ścieleniu barykad. I chociaż nie ma cycków jak wolność Delacroix, to wiedzie mnie i wiezie na pohybel, na świeżuteńkie, miękkie barykady.

I całe życie razem
te czarne końcówki z bananów, co to raka, kiedy byliśmy mali, miały powodować,
scyzorykiem odkrawać;
koty przydrożne łapać, na spadochronach z podartych prześcieradeł ciotki,
z dachu stodoły wuja, swobodnie puszczać;
kawałki ciasta z pomiędzy rodzynek wyjadać;
genitaliami nawzajem, jakby nasze były, się bawić
BĘDZIEMY?

trwonić i szastać,
potem znowu trwonić
jurni i zdrowi, gotowi i chętni
BĘDZIEMY?


A na koniec (TEN koniec) pęknąć ze śmiechu i w ostatnim spazmie percepcji obserwować rozpryskujące się po okolicy fragmenty własnego ciała.




*Marcin Świetlicki Kochanie
fot. NN (Creative Commons License)

środa, 29 września 2010

odmienne stany kobiecości - cz.2

Rzut drugi i pewnie nie ostatni. Wbrew zapowiedziom pomiędzy zdjęciami starszymi kilka świeżynek.






































Na zdjęciach:
Katarzyna Knopczyk, Magdalena Koper, Klaudia Dagene, pani Halinka z kiosku na krakowskim Kazimierzu, Natalia Nicefor, Maria Magdalena Beszterda, Yukina Sakai, Klara Vendroyć oraz kobietoid Andzia.

czwartek, 2 września 2010

2.09.2010. WIELKI FFRRRFF KOLOR BLASK ISKRRR I KRZYWY RYJ

NOTKA. TA NOTKA. Godzina 23.15. Pi razy oko 3 godziny temu ogień zajął sporych rozmiarów nieużytek między ulicami Solną a Kościuszki. Poinformowany przez arcydzielnego parkingowego (kontaktowa baza wyjściowa - parking 24h przy al. Marcinkowskiego) Wojciecha Balcerka, ruszyłem we wskazanym kierunku w celu poznania sytuacji pod względem fotopotencji. Ok, jest dobrze, wkurwia tylko, że mam przy sobie jedynie analog, a w nim wolnych około dziesięciu klatek. Zostaje więc zrobionych około dziesięciu zdjęć. Całkiem fajnych. Jestem w stanie udowodnić! Za jakiś czas. Ale nie o to, nie o to. Fotki zrobione, czajnik jest zimny, płomień płonie. Co by tu tera? Nuuuda, panie. Wywalili wszystkich, łącznie ze mną poza teren bursy szkoły muzycznej przy ul. Solnej, z którego wszystko było widać pierwszorzędnie. Nie dziwię się. Lecą iskry, kwiczą siksy. Okoliczne drechy drażnią policjantów. W co się bawić, w co się bawić? W reportera terenowego!
POLICJANT: Proszę się odsunąć, proszę wyjść za bramę, zamykamy teren.
YANOSHKA: Grzegorz Janoszka, Głos Wielkopolski, jeszcze tylko kilka zdjęć...
P.: Legitymacja praso...
Y.: Panie, ja tu szedłem z piwa po prostu, kolega już jedzie, dowiezie, ale skąd miałem wiedzieć, że pożar spotkam, panie. Daj pan kilka ujęć jeszcze zrobić, szef kazał pstrykać jak to się wali wszystko...
P.: No dobra, szybko, masz pan 5 minut.
(Dobre 5 minut, dobre zdjęcia. :)
Dobra, idziemy zobaczyć od drugiej strony. Parking buforowy kończący się murem, za murem powyższa sytuacja od, powiedzmy, boku. - Panie kochany, ja tylko na chwileczkę, trzy zdjęcia przy murze, ja z gazety jestem, ze wszystkich stron mi, panie, kazali zrobić. Jak ja się w redakcji bez materiału pokażę? - No właź pan, ale 5 minut i zamykam bramę, bo mnie pałownia zaciuka chyba normalnie. - Oczywiście, dziękuję, dziękuję. Kolejne zdjęcia. I co? Koniec i na hawirę? Albo po raz kolejny rajd w poprzek rynku, jakieś spotkanie, jakieś niespotkanie? Jebać to! Dajemy! Nałożyć jeszcze ciaśniej kostium pismaka i wrócić tam gdzie wszystko już od godziny szczelnie ogrodzone. Bez legitymacji lub znajomości nie da raczej rady. Znajomości jednak, to nie jest rzecz, że tak powiem, nie do ogarnięcia.
Y.: Cześć, Grzegorz jestem, z kablówki winogradzkiej, szedłem z piwa i tu to nagle zza muru czy zza czegoś, ale, kurwa, legitki nie mam przy sobie, idziecie, widzę, na teren bursy (to ten szczelnie ogrodzony przez straż i policję, na który żarzące się kawałeczki pożaru spadają), mogę wejść z wami? Bo mnie szef zajebie normalnie jak się dowie, że nie wziąłem legitymacji ze sobą, a łaziłem po centrum.
BARDZO PODEKSCYTOWANA, A JEDNOCZEŚNIE PODENERWOWANA FAKTEM, IŻ W RADIU TO RACZEJ NIEZBYT NEWSOWE, BO PRZEZ ETER ZDJĘĆ ZA CHUJA NIE POKAŻESZ, A PRZECIEŻ TO JAKIŚ NIEUŻYTEK BYŁ, NIKT NIE PODPALIŁ PONOĆ I NIKT NIE SPŁONĄŁ, WIĘC CHUJ W DUPĘ TEJ CZWARTKOWEJ NOCY, DZIENNIKARKA RADIA MERKURY: Dobra, tylko ruchy, zaraz będzie oświadczenie Brandta (Sławomir Brandt - Rzecznik Prasowy Wielkopolskiego Komendanta Wojewódzkiego Państwowej Straży Pożarnej).
Fakt, oświadczenie było i to oficjalne (Głos Wielkopolski ujął jak je nagrywam* na wszczepiony po chińsku w moją tandetną empetrójkę, dyktafonik :) ). Nagrania z mojej mp3 nie wklejam, jest przeca tożsame z nagraniem GW, rzecz jasna minus wizja. Udało mi się przepytać kilku okolicznych mieszkańców oraz pewnego tajemniczego i dość specyficznego (s s sssłuchaaaj, jaaa cięęę skąąądśśś kooojaaarzęęę) pasjonata poznańskich nieużytków, którzy zgodnie twierdzą, że od około dwóch lat budynek zamieszkiwali bezdomni, wcześniej były tam jakieś szemrane firemki i szkoła nauki jazdy, jeszcze wcześniej natomiast teren wraz z nieruchomością (notabene zabytkową, wybudowaną mniej więcej na przełomie wieków XIX i XX) należał do wojska, przez jakiś czas ten trzykondygnacyjny barak był także siedzibą sądu. Obecnie zgliszcza najprawdopodobniej należą do miasta. Jeżeli tak jest, a wszystko na to wskazuje, wielka szkoda, że szacowny poznański Ratusz nie zaoferował tego nieużytku Squat'owi Rozbrat (zamiast jakichś kuriozalnych ruin na peryferiach miasta) ale pozwolił mu po prostu, acz z przytupem spłonąć (bardzo prawdopodobne, czego nie ukrywali ani obecni na miejscu dziennikarze, ani też wyżsi rangą policjanci, że jakiś deweloper wznosi właśnie toast otwartym specjalnie na tę okazję Dom Perignon).


*wypowiedź Sławomira Brandta - Rzecznika Prasowego Wielkopolskiego Komendanta Wojewódzkiego Państwowej Straży Pożarnej

info (całkiem solidne +zdjęcia, +film) na gazeta.pl

niedziela, 8 sierpnia 2010

HAPPY PILLS. Krótka rozmowa z Natalią Fiedorczuk i Jackiem Kąkolewskim.

yanoshka: Jacku, bez obrazy, ale jeszcze jakieś trzy, cztery lata temu wyśmiałbym każdego, kto próbowałby mi wmówić, że Happy Pills na polskiej scenie muzycznej może jeszcze zrobić cokolwiek godnego uwagi. Z jednej strony nie wyobrażałem sobie Was bez dziewczęcej charyzmy Agi Morawskiej, z drugiej miałem wrażenie, że może po prostu Wam się nie chce, nie macie już tyle energii albo skupiliście się na innych projektach, odkładając HP ad acta. Aż tu nagle...?

Jacek Kąkolewski: Aż tu nagle energia się znalazła. Okazało się, że na dobrą sprawę wystarczy się skrzyknąć, oczywiście potrzebowaliśmy nowej wokalistki, nikt z nas nie wyobrażał sobie HP bez kobiecego wokalu. No i nie mogło być mowy, rzecz jasna, o odcinaniu kuponów. Na szczęście mieliśmy sporo pomysłów, Natalia dała nam swoistego kopa swoją wulkaniczną osobowością,
no i się potoczyło.

y.: Raczej wybuchło. Nie wiem na ile śledzicie recenzje w prasie...

Natalia Fiedorczuk: Zdarza nam się.

y.: Mam wrażenie, że dawno nie było tak oczekiwanego i oklaskiwanego powrotu na polskiej scenie alternatywnej. Nie czujecie się zagłaskani?

J.K.: Trochę przesadzasz, było całkiem sporo dystansu w wielu recenzjach. Wcale nie jest aż tak słodko, jak może się wydawać na pierwszy rzut oka.

N.F.: I tu nie chodzi tylko o prasę. Wiadomo, że fanom "starego" HP niełatwo było zaakceptować nową wokalistkę.

y.: Czyli można mówić o "starym" i "nowym" Happy Pills?

J.K.: Na pewno Natalia wniosła nową jakość do zespołu, no i minęło jednak te 9 lat. Można powiedzieć, że jesteśmy początkującym zespołem z dużą dyskografią.

y.: Nowa jakość... Świeży kwiat do starej butonierki?

J.K.: Brzmienie zespołu nie zmieniło się jakoś radykalnie, nie było żadnej stylistycznej rewolucji, ale mam nadzieję, że nie tylko osobowość i wokal Natalii, ale również nasze granie nie jest jakąś dźwiękową ramotą.

y.: A zdarza Ci się słuchać jeszcze czasem waszych starych nagrań?

J.K.: Raz na rok wracam do którejś ze starych płyt, ale nagrywanie bywa czynnością upiornie mozolną, więc zwyczajnie nie chce mi się zbyt często do tego wracać.

y.: Natalio, jesteś chyba jedną z najbardziej rozchwytywanych obecnie wokalistek, a co za tym idzie jedną z najbardziej zapracowanych. Już wcześniej był Orchid, Natalia & The Lowners, mnóstwo featuringów, teraz Happy Pills, świeżutka płyta, trasa koncertowa, dzisiaj Poznań, jutro Off Festiwal, itd. Dajesz radę?

N.F.: Póki co tak, mimo że ogromnie sobie cenię spokój i relaks z dobrą książką w dłoni. Myślę, że pomaga mi w tym dość twarde stąpanie po ziemi. Wolę chodzić niż pływać. To się zresztą przejawia również w fascynacjach literackich, filmowych.

y.: Literatura faktu i film dokumentalny?

N.F.: Bardzo lubię np. Kapuścińskiego, ale bez przesady, daleka jestem od tego typu gatunkowego czy estetycznego ograniczania się. Na pewno bardziej Tarkowsky, Antonioni niż Cronenberg czy Lynch.

y.: A poezja?

N.F.: Raczej jednak proza, jeżeli poezja to przede wszystkim jako część utworu muzycznego. Interesuje mnie tu i teraz, muzyka jako medium wraz z tekstem istnieje w jakimś "teraz" i w jakimś wyodrębnionym z przestrzeni "tu". Tekst zapisany traci pewną część przekazu poprzez utratę miejsca i czasu. Chociaż bardzo lubię np. Adama Wiedemanna - świetny poeta.

y.: Piszesz teksty do swoich piosenek. Próbowałaś kiedyś z czymś dłuższym? Jakaś proza?

N.F.: Chciałabym kiedyś napisać powieść. Zresztą kiedy miałam 18 lat prawie mi się to udało. To było coś w rodzaju autoterapii, wiesz, pełno jadu i żółci. Na szczęście, zanim skończyłam, dysk się spalił i tekst diabli wzięli.

y.: Na scenie jesteś bardzo ekspresyjna, dużo tańczysz, gestykulujesz, kładziesz się na scenę. Czujesz się trochę aktorką, performerką?

N.F.: To nie tak. Muzyka jest tak silnym medium, że to się wszystko dzieje instynktownie. Fajnie, że taka ekspresja sceniczna skraca dystans między wykonawcą a odbiorcą. A co do leżenia na scenie... Kładąc się w jakiś dziwny sposób odzyskuję kontrolę, dlatego kładę się np. wtedy, kiedy obawiam się, że zapomniałam tekstu.

y.: Natalio, Jacku, dzięki za rozmowę, do zobaczenia i przyjemności jutro na Offie.

Poznań, Meskalina, 3.08.2010r.


Natalia Fiedorczuk,
za łokciem Natalii - Jacek Kąkolewski.
fot. yanoshka


http://happypillsband.wordpress.com/

czwartek, 5 sierpnia 2010

tronizacja poezji poznańskiej ;)

Jeszcze kilka lat temu poezja w Poznaniu niemalże nie istniała. Witek Różański nie wydał niczego nowego od 2001 roku, zaś w styczniu 2009 roku zmarło się Wincentemu i nic nie wskazuje, aby miało mu się zmartwychwstać. Krystyna Miłobędzka co prawda pisała, pisze i pisać pewnie jeszcze będzie, energii w niej wszak, jakby na przekór upływającemu czasowi, coraz więcej. No ale Puszczykowo to tylko prawie Poznań. Coś tam skrobał i wydawał Grzebalski, coś tam Pasewicz. Jakieś tam spotkania na Zamku pełne niedopieszczonych literacko polonistek, raz na ruski rok. Wsio. Nagle coś się stało, coś pękło i nie ma się właściwie czemu dziwić. Poezja to taka suka, która tkwi we wszystkim i czeka na zarys szpary do wypłynięcia jak na zbawienie. I potoczyło się. Niezbyt udany, ale i tak interesujący festiwal Poznań Poetów, świetne debiuty, m.in. Oli Zbierskiej i Magdy Gałkowskiej, Bierezin dla Gałkowskiej, nominacja do Nagrody Literackiej Gdynia dla Szczepka Kopyta, systematyczne, rzetelnie prowadzone przez m.in. Edka Pasewicza i Piotra Śliwińskiego spotkania z poetami w CK Zamek i Łowżyłowym KontenerArt i przede wszystkim największa obecnie seria wydawnictw poetyckich - redagowana przez Mariusza Grzebalskiego Wielkopolska Biblioteka Poezji, wydawana przez Wojewódzką Bibliotekę Publiczną i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu. Dotychczas ponad 20 tomików i takie nazwiska jak Bargielska, Wiedemann, Król, Melecki, Foks, Kozioł, Pasewicz, Sendecki, Sommer, Sosnowski, Kopyt, Rybicki, Pióro. Wielkie mniam i satysfakcja gwarantowana. Jakby nie patrzeć w Poznaniu poezja znowu daje po głowie, mimo, iż kilka dni temu zwinął manatki Edek Pasewicz i swoimi spranymi sztruksami szoruje ławki na krakowskich plantach. Edku, Słońce, niech Ci krakowska ziemia letkom będzie, damy radę :P
W związku z taką poetycką erupcją, erekcją, tudzież ejakulacją pozwolę sobie symbolicznie ukoronować poezję poznańską "tronizując" na Łowżyłowym Tronichu Magdę Gałkowską, Szczepana Kopyta i Edwarda Pasewicza (w momencie pstrykania fotek wciąż jeszcze mieszkańca P-nia). :)
















kontenerArt, lipiec 2010r.

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

odmienne stany kobiecości - cz.1 (lipiec 2010)



W zamierzeniu dłuższy cykl zdjęć "kobiecych" (jakkolwiek można to rozumieć, a można wszak w xnasób). Dzisiaj kilka najnowszych, czyli z lipca br.















Na zdjęciach m.in.: Agnieszka Kaczmarek, Paulina Sałasińska,
Kinga Chmurska i Jagoda Wlaźnik.

Dziękuję Paniom! :)

W następnej części odmiennych stanów kobiecości starocie (oczywiście nie mam na myśli modelek), a jest tego od groma i trochę, będzie więc w czym szperać
.

wtorek, 6 lipca 2010

gra





to moja ostatnia gra obiecuję
jezu uwielbiam ten twój języczek
ale nie teraz nic nie rób bo przegrywam
i krępuję się bo zjadłam dzisiaj dużo makaronu
i jestem niezmiernie napęczniała
jezu ty naprawdę cieszysz się że przegrywam
i podpuszczasz mnie żebym mówiła te nic nieznaczące teksty
nie! nie podciągaj tej bluzki
naprawdę chociaż przez chwilę
przepraszam muszę jeszcze iść do łazienki
myślę że to co mówię naprawdę nie jest fajne
a ty to zlizujesz nie ma w tym nic ładnego
patrz leci widzisz leci a tam wpada
i nawet nie dostaję za to żadnego życia
myślisz że uda mi się dojść teraz
chociaż do szóstej planszy?

no tak ale jeżeli będziesz mnie całował po dłoni
która gra to nie jestem w stanie nic ugrać
nie umiem się skupić
i mam ciągłą potrzebę
zrobienia kupy której nie mogę zrobić i czuję się nie wiem
jak baleron przepraszam że zresetowałam grę
ale jest to frustrujące grać z jednym życiem ze świadomością
że nie ma się deski ratunku
jezu co się dzieje z ekranem? przed chwilą coś migało
o wygrałam w sensie przeszłam dalej plansza otwarta

proszę nie dobieraj się do mnie teraz proszę proszę
jak ty nic nie rozumiesz błagam
muszę przejść tę planszę żebym była żebym czuła że jestem
w tej cholernej piątej planszy proszę

nie dobieraj się teraz kurwa proszę świetnie
kurwa świetnie
podaj mi kurwa wajsroje
kolejne życie a ja nie rozumiem wytłumacz mi co robisz
naprawdę nie rozumiem co w tym jest zabawnego
dlaczego mam grać robiąc te dziwne rzeczy
które chcesz żebym robiła czy to ma czemuś służyć
czy bez tego nie jesteś w stanie napisać tych zdań?
nie mogę się skupić dzisiaj i wkurwia mnie to
że przegrywam a gra mi krzyczy łał
bezczelna suka kurwa co ja zrobiłam
źle zrobiłam ślepa jestem czy co?
czy ja mówię do gry komputerowej?
kurwa zabiłam się kurwa
zabiłam się
znowu











magdalenie, 7.07.2010r.

piątek, 2 lipca 2010

chwaliszewska żulia



Nie mam powodu, by nie wierzyć chwaliszewskiej żulii.
Oj, młody, nie łykniesz już sobie z tej twojej dwusetki.
Przyszłeś na rekonesans, to tera płać myto.

Nie mam powodu, by nie wierzyć nieforemnym łapskom
z wielkimi, zdartymi knykciami, czarnym zębom, karkom
ze zwijającym się brudem na powłoce potu,
kotwicom na wielkich, włochatych przegubach,
szaroniebieskim kropkom w kącikach głodnych ślepi,
pachom perfumowanym ekstraktem z padliny,
czerwonym bulwom nosów, fetorowi kroczy;
nie mam w tym interesu, nie mam możliwości,
nie mam powodu, by nie wierzyć chwaliszewskiej żulii.

A kiedy któryś z nich podniesie do słońca,
wzdychając głęboko, butelkę z ostatnim już łykiem
i promień przeszyje szkło, wódkę i błyśnie mu w oku,
odbije się, rykoszetem pryśnie w moja stronę
i rozpierdoli się na mojej twarzy,
nie będę miał powodu, by go nie pokochać.


Poznań, Chwaliszewo, czerwiec 2010r.







fot.2 - Dawid Tracewski

wtorek, 29 czerwca 2010

rajstopy

Tego tekściucha o wykluwającym się szaleństwie wydobyłem z czeluści jednej z moich szuflad. Przypuszczalnie pochodzi on z, tak na oko, 2002, 2003 roku. Być może nie jest to tekst całkowicie stracony. Troszkę go trzeba było przeredagować, to już co prawda raczej nie moja bajka prozatorska, ale jest w nim ten pieprzony nerw, który przez większość żyćka, do teraz, daje mi się we znaki, napędza i niszczy i zdarza mu się podgryźć moje linoleum.



Opuszkami palców musnął rajstopy zwisające trupio z oparcia krzesła. Chwycił je łapczywie, przyłożył do nosa i sztachnął się głęboko, przymykając oczy. Pomyślał o możliwych sposobach ich użycia. Na ścierkę za mało chłonne, na stryczek zbyt elastyczne. Cisnął je w kąt ze złością - były bezużyteczne, jak dotąd nie potrafił jednak się ich pozbyć. Rozbawiła go jednoznaczność z jaką rozłożyły się czarne nogawki. Ich czerń i bezwład przypomniały mu śmierć, a właściwie tę jej specyficzną manifestację, którą dane mu było od pewnego czasu niemalże bezustannie obserwować. Czarna mgła leniwie sącząca się z M.
- z jej, oczu, uszu, nosa, ust, spomiędzy ud, piersi, pośladków. A później z kątów mieszkania, z szuflad, spod łóżka, z kuchennych szafek, muszli klozetowej czy bębna pralki. Z początku tylko w obecności M. To ona ją tu przywlokła, zapłodniła nią jego mieszkanie. Wypuściła do atmosfery razem ze swoim obłędem. Potem odeszła świeża i wolna, w żółtej sukience w błękitne groszki. Uśmiechnięta i całkowicie normalna. Obłęd ze swoją psiapsiółeczką śmiercią pozostali tutaj. No i ta para czarnych, martwych rajstop.
Otworzył okno i wyrzucił je w przestrzeń. Opadały płynnie, pozostawiając w powietrzu czarny powidok. Być może właśnie przez ten mały fetysz - jedyną rzecz, którą M. zostawiła w jego mieszkaniu - zupełnie przypadkiem - przed wyjazdem, śmierć wciąż jeszcze tułała się pośród tych czterech ścian. Może więc ten czarny powidok, to właśnie ona, wypadająca wraz z rajstopami z dwunastego piętra.
Kiedy opadły na chodnik, z febrą nadziei na niemrawym uśmiechu zamknął okno i rozej- rzał się po wnętrzu. Nie zauważył niczego niepokojącego. Poczłapał do kuchni zapa- rzyć herbatę. Ze szklanką w dłoni rozsiadł się w fotelu. Pierwszy raz od bardzo dawna poczuł odrobinę czegoś, co od biedy można by nazwać swobodą. Pociągnął łyk herbaty i znów się rozejrzał. W kącie, z lubieżnie rozłożonymi nogawkami, leżały czarne rajstopy.
Zaczął się trząść. Nie poczuł wrzątku parzącego go w rękę i nogi, ani wysuwającej się z dłoni szklanki. Nie usłyszał jak roztrzaskuje się o linoleum. Rzucił się w stronę łóżka. Szklany blat potrąconego stolika podzielił los naczynia.
Sapiąc i rzężąc wczołgał się pod kołdrę. Galaretowiejąc, skulił się w embrion, kiedy przez szczelinę pomiędzy niepokornym brzegiem kołdry a materacem łóżka, zauważył zbierającą się w pokoju czarną mgłę, która tężejąc jednocześnie zaczęła powolutku przemieszczać się w jego kierunku. Krzyczał. Nie słyszał gorączkowego stukania kija od szczotki w rewers własnej podłogi.

niedziela, 20 czerwca 2010

fiaska niedzielne



Wypalona papierosem dziura w ślicznej, modrakowej sukience.
Stłuczone ucho wielkiego, rustykalnego dzbana.
Tradycyjne, coroczne zgubienie w lesie okularów przeciwsłonecznych i ich, mimo usilnych starań, również tradycyjne, nieodnalezienie.
Nieodnalezienie metafizyczne - Matki Gąskiej Gałązki - drewnianej patronki strzegącej podmiejskiego lasu, choć przecież jej akurat nie da się zgubić - przez dziesiątki lat tkwi w tym samym pachnącym miejscu, łypiąc wielkimi ślepiami znad gęsiego dzioba.
Z pozycji horyzontalnej kątem oka spostrzeżenie składanej pompki rowerowej, próbującej się dobrać do mojego Pilsnera. Ładna, poręczna pompka, nie powiem, ale utraty ulubionych szkiełek za cholerę nie zrekompensuje, Pierdolnięty Wielki Gadżeciarzu, słyszysz?
Uroczyście oświadczam, że wbiję Ci ją w oko, wiesz które, i wypompuję hektolitry łakoci, Bastard!
Basta. W dżungli symboli obserwowanie spode łba złodziei kierunkowskazów. Miliony życiek sponsorowanych przez mimikrę.
Dziękujęgratulujędziękujęgratuluję - po lewej stronie mantruje telewizor spuchnięty od emocji wieczoru wyborczego.
Nie byłem na wyborach. Zaspałem, śniło mi się
podobieństwo wsiąkania kropli deszczu w glebę do kopulacji,
i wypływania kropli z kranu do porodu.
Obudziłaś mnie szeptem: chciałabym mieć tak wielką łechtaczkę, żebyś mógł po niej skakać.

poniedziałek, 31 maja 2010

Ryszard Milczewski - Bruno


Trzy miesiące cybermarazmu najwyższy czas wypierdzieć. Najbardziej wyuzdana pora roku zaatakowała, żywioły też wysłały swoją najdzielniejszą wojowniczkę, znacząca część światunia runęła z hukiem (sam w sobie dźwięk - niczego sobie) , ze zgliszczy wystaje trzmielina, zatrwian, zawciąg i smagliczka, czas je podlać i nawieźć, poszukać zacnej miejscówki pod nowe flance i siew. Śmiesznym samemu sobie wydałbym się w obecnych dookolnych okolicznościach, nie ciepnąwszy czymś w ten notatniczek. Tym bardziej będąc sprowokowany upokorzeniem wynikającym z niewiedzy i mojej głębokiej ignorancji w poniżej wypuszczonym temacie. Przetrwał Wojaczek, Stachurę znamy w tę i nazad i nazad i nazad po stokroć, a o Milczewskim milczymy. A bajka i czas te same. Jedynie flow inny, wygięty jeszcze mocniej w stronę nieokiełznania myśli, wolności skojarzeń, czasem nawet dada i surrealizmu.
W mordę i nożem temu, co nad poezją Bruna chociażby nie przystanie, zdecydowanie nie są to wiersze nudą własną skłaniające do ignorancji, choć fakt - da się nie lubić, można je wręcz znienawidzić. Piszący za komuny Milczewski nie doczekał się jednak aplauzu, ani też luty w pysk od PRL-owskiej cenzury - czytany z nabożeństwem przez polskich freaków i hipsterów, bawił, zachwycał i podkurwiał jedynie na marginesie polskiej poezji psychodelicznej. Jak dla mnie - Wulkan, Gejzer, Koktail-Nie-Mołotowa-A-Jednak-W-Pizdu-Wybuchowy-Skurwiel. A przecież władza ludowa mogłaby się zajebiście na nim lansować, jego cefałka jest po prostu niesamowita. Otóż:

Jego pierwszą sezonową pracą było stanowisko fermentatora w Wytwórni Tytoniu w Grudziądzu. Później był agronomem w Rywałdzie i ogrodnikiem-kwiaciarzem w Krakowie. Następnie został instruktorem poradnictwa żywieniowego w mleczarni w Lipnie. Kolejny zawód Bruna to inspektor plantacyjny w Centrali Nasiennej w Grudziądzu. Ponownie zmienił pracę - został kierownikiem Powiatowej Poradni Instrukcyjno-Metodycznej Pracy Kulturalno-Oświatowej. Działał również w Kółkach Rolniczych w Grudziądzu. Potem przeniósł się do Zakładów Mięsnych w Grudziądzu, gdzie pracował jako klasyfikator żywca. Po dość długim okresie bezczynności na nowo znalazł pracę, tym razem w cukrowni "Mełno" koło Grudziądza. Zacieśnił kontakty z redakcją "Faktów" - wkrótce został etatowym pracownikiem tego pisma.[1]
Wczuwszy się niemożebnie, dziwię się małomiasteczkowym aparatczykom - spierdolili dokumentnie możliwość grubego lansu:)

Ale do Rzeczy:
Skoro wiosna chcę się wręcz napierdalać, to jako pierwszy - wiersz miłosny.


* * *

Ja do pani będę szył
W błotach jako ostrożeń
Albo jak pani woli marek
Szerokolistny — ale zawsze
Wyniośle — —
A szyć to pani wie jak?
Czym się da — ale stale
I wszędzie i na wszystkich
Wysokościach — może być
Błędnych — —
Będę szył i nici przeciągał
Od pięty po głowę — chyba gdzieś
Malowaną — —
Tak aby panią wpajęczyć
W wyobraźnię smolną
Albo też w samego diabła - —
Lubię gdy kobiecie
Wyrastają kopyta i rogi



Smakuje? Jedziemy dalej.



* * *

Umyć psy obnarządzić klacze
Zrzędzący kot przed myszą upadł
Bezklask w trzcinach u komina swąd
Anioł na szczudłach przedpogodę milczy
Za oknami mżymży śpiewają liście - -
Wilk psa się nie boi tylko tego szczekania
Zaś chruściel wiatru bo mu kurczy piczkę
Oko wytrzeszcz a zaraz w nim piasek
Duże A - a najwytrawniejszy bąk od ucha odskoczy
Stale w rozjazdach - babimosty świecia
Bo na co czekać w szczawiach kiedy trąca nów
Na horyzoncie chochoł - bardzo polski
Powyginała mu kości wojna i natura plastyczka
Obym się nadawał do stawiania murów cieni
W taki upał tylko włosy wyrywać z cebulami - -
Jesteś mi najbliżej gdy ciebie nie ma
I co mam tobie jeszcze donieść?



Poboki

W Pobokach - biało
Baby zgięte w łokciach
Owocem kaczki dźgają
Juchę w krużach warzą
Na kiełbasę czarną

Weselni przyjdą goście
Lasem piaskiem grochem
Smarować grzdyle łojem
I ze szklanic jurnych
Bimber wstrzemięźliwie chuchać

Zamuzykuje Bartłomieja kwartet
Pęknie ślubnym w oku wianek
Za dużo wojen było już
Byśmy byli bez nerwów:
Zaśpiewa teść dyszkantem




droga


Zdechł pies
Nie ostudził dnia
Śmierć swą
Na słońcu opala

Drogę do wsi
Rozdziera muzyka
Zapitych gardeł

W rowie
Jak kawał drewna
Leży człowiek
Z nożem pod łopatką

Jemioła
Jak magiczne oko
Mruga

Na czerwonym nożu
Rozmodlił się kruk




Kalinkowe z córeczką rozmówki
(lingwistyka rodzinna)


Takie malulkie - lilak biały
Śnieguliczka - międzyrzecz - milczewska słowica
Mlekiem mówi - o! - palcem mówi
Jak głupczyc stoję - myśliboru głóg

Pojedziemy dada - w międzylasu rybnik
Pojedziemy dada - w ostrołęgów żar
Suka mufka - marnotrawne słowa - sęk
Gibas w przód, Gibas w tył - stęk...

Takie malulkie - lelek świętolubny
Żółtlica - goleniów - milczewska okolica
Jabłko pogody - klekle - bocianów strop
Jak złotoryj szczerzę zęba wykrot

Pojedziemy dada - w wilczych lasków lubsk
Pojedziemy dada - w zakopany bielsk
Synek - świerzbi świerzbi - drap drap drap
Żona - boli boli - cierp cierp cierp.



* * *
Gdy tańczyć z nią miał - o, wciornaści
To on milczkiem dziędzierżawę skubał
I gwiazdnicę - w kwiczołach cały
Jakby w zapiwku dostał siekierą okraszony pień
A gdy w nim zamrugany do łez - nawrot
Kurcze blade - krzyknął - jak targaniec skoczył:
Odyńcem tu kaczałą tam a podkową w pobok - -
Za skocznie chyba - na krzaku bo rozpięty jest
Jak kutas teraz - odtańcowany do cna
Z dziupelką nawiści i rosy - żyw jeszcze
Ale już jakby w jej oczach nóż wypatrzył

1) http://pl.wikipedia.org/wiki/Ryszard_Milczewski-Bruno


o Brunie dzie in dzie:

- silva rerum
- wikipedia
- pobocza

wtorek, 23 lutego 2010

przestrzeń

jest po horyzont przestrzeń
a każdy jej element
na wyciągnięcie ręki
niemalże

i chyba nawet wyczuwa
zapach pola lawendy
i pewnie ładnie wygląda
nocą miasto w neonach
i myśli, że w tamtym lesie
nie zgubiłby się - przecież
sarny tak jasno świecą
bieluteńkimi tyłkami

jest wszechświat-->układ słoneczny-->
-->planeta-->kontynent-->kraj-->
-->miasto-->dzielnica-->osiedle-->
-->pietnastopiętrowa kuweta-->
-->parter-->człowiek w mieszkaniu,
zasypany piachem;

niedziela, 21 lutego 2010

21.02.2010 (monolog Johnny'ego Quida)

Jeszcze nie tak dawno byłem święcie przekonany, że w ciągu ostatniej dekady zachodnia kinematografia uśmierciła z premedytacją sztukę monologu filmowego, który ostał się jedynie w dziełach mistrzów filmowego rozgadania (Allen, Almodovar, Tarantino i kilku innych). Aż tu w ciągu niespełna miesiąca kilka prztyczków w mój, jak się okazało, nazbyt krytyczny w tym aspekcie nochal, uświadomiło mi, że nie jest aż tak źle. Dowód? Proszę bardzo - ostatni przed szarżującym obecnie w multipleksach Sherlockiem Holmes'em, film mistrza popkulturowej luty Guy'a Ritchie'ego - RocknRolla. Film nie umywa się co prawda do Przekrętu - jego flagowego (jedno z głupkowatych słów, których czasami nie potrafie nie użyć:)) utworu, trzyma jednak poziom i ogląda się go znakomicie. Bohaterowie RocknRolli, nie da się ukryć, mają gadane. Na hiperwerbalnym piedestale stoi Johny "Da Real RocknRolla" Quid grany przez Toby'ego Kebbell'a. Zblazowany muzyk słowami Ritchie'ego (scenariusz) zapodaje jedną z najlepszych filmowych gadek, jakie udało mi się wyłowić z chaosu kinematografii XXI wieku. Panie, panowie i hermafrodyci, enjoy!:) Johny Quid (niezła rola Toby'ego Kebbell'a)

Widzisz tę paczkę fajek "Virginii" na końcu pianina? Wszystko, co musisz wiedzieć o życiu jest zawarte w tych czterech ściankach. Powinieneś zauważyć, że jedna z twoich osobowości jest kuszona przez złudzenie wspaniałości. Złota paczka "królewskich" z królewskimi insygniami. Pociągająca implikacja w stronę splendoru i dobrobytu. Subtelna sugestia, że papierosy są w rzeczy samej twoimi szlacheckimi, lojalnymi przyjaciółmi. I to jest kłamstwo. Natomiast druga z twoich osobowości próbuje zwrócić twoją uwagę ku drugiej stronie dyskusji. Napisane w sposób nudny, czarno-biały stwierdzenie, że ci schludni, mali żołnierze śmierci, w rzeczy samej próbują cię zabić. I to jest, bracie, prawda. O tak, piękno jest nęcącym sygnałem dla śmierci. A ja jestem uzależniony od słodkiego tonu jej pokusy. fot.2 - Natalia Nicefor
txt kursywą - Guy Ritchie

A tutaj, Szanowni Państwo mogą sobie nawijkę Johnny'ego obejrzeć i posłuchac w oryginale:
monolog Johnny'ego

wtorek, 26 stycznia 2010

27.01.2010 jest datą równie dobrą jak i każda inna (dekadkę w przód, dekadunię wstecz, hu kejrs?)


Bądź co bądź, bądź, proszę dla mnie dobra
dla wspomnień o mnie, bo przecież bądź co bądź
to ja cię wywalczyłem,
wypragnąłem i wypożądałem*
to eat and to be eaten** i ze wszech miar po prostu
chcę być istotną częścią
tego przedśmiertnego weseliska, kumasz?
Niemal co noc śni mi się zlepek
przepięknych twarzy moich byłych dziewcząt,
neutralnych twarzy przyjaciół, przyjaciółek
i to już krok od rozmycia się w bajzlu
przewijających się przed-, po- i tutaj/teraz.
Jebie mi z ducha, jebie***,
wszak na początku był odór****, kumasz?

Strasznie cię kocha Pan, kiedy tę kibić osy bujasz.
Ja jestem w porównaniu
tylko malutkie, biedne, uciemiężone monstrum,
no i po mojej stronie jest tylko w sztok pijany księżyc
oraz podobne mu szelmy.



*Tadeusz Konwicki
**Alec Empire
***Zofia Wróbel
****hasło z prospektu reklamującego preparaty do rozkładu zanieczyszczeń organicznych

czwartek, 7 stycznia 2010

7.01.2010

Mieszkałam wtedy z Pufą, to był ten czas mniej więcej, kiedy mnie złapali w takim sklepie na Gwarnej, gdzie teraz jest Sfinx chyba. Parasol miałam, bo nienawidzę deszczu i w sklepie go, rzecz jasna, zwyczajnie zamknęłam, a on sam w sobie był ciężki, więc nie poczułam, że Pufa mi tam wrzuciła po lodzie na drogę, Bambino albo raczej te kostki z wizerunkiem Murzyna, pamiętasz. A zakupy robiłyśmy za jakieś dwie stówy, bo koleś Pufy chciał dobry obiad i dużo alku, wtedy dwie stówy to była fortuna, a sklep też w pizdu drogi, nie wiem czy to nie była Baltona, jakoś tak po 17 lat miałyśmy, to mogła być jeszcze Baltona, nieważne. No i kasjerka pyta po skasowaniu zakupów czy to już wszystko, a potem czy to już wszystko na pewno i jeszcze raz czy na pewno, no więc jej odpowiadam za każdym razem to samo, skąd mogłam wiedzieć, że ta cipa mi lody na drogę wrzuciła do parasolki, kurwa. Ale nieważne, nie o tym w ogóle chciałam ci powiedzieć, musiałam sobie po prostu jakoś to uczasowić. Słuchaj. Tam nas trzepali ostro, przedtem kazali otworzyć parasol i wysypały się te lody, psy ich nie mogły wziąć jako dowód rzeczowy, bo się topiły w oczach. Jak się wkurwili, Pufa w pysk dostała, ja podwójnie, no cóż, bywa, nieważne. Fakt, że to był ten sam dzień, no dzień może nie, ale tydzień, co Pufa na mieście spotkała starego kumpla, sto lat go nie widziała, koleś się zmienił, kasę zaczął ostro trzepać, nie trzaskał parę lat dobre, czasami trawa, jakieś białe, ale maku ni chuja. No dobra, siedzą na chacie, ja skądś akurat wracam, wyruchana w trzy dupy, dosłownie i metaforycznie, no i Pufa mnie prosi żebym wróciła na miasto, bo kumpla sprzed stu lat spotkała i rada go potarmosić, a i kasa z tego będzie, najprawdopodobniej, niebagatelna. Okej, Pufeńka, spierdalam, i poszłam w miasto, a Pufa została z kolesiem na chacie. Mieszkałyśmy wtedy na krzyżówce Taczaka z Kościuszki, w tej kamienicy, w której są teraz knajpy dla studenciaków, naprzeciwko poczta, wtedy bodajże główny oddział w Poznaniu, nieważne. No i została z tym gościem, a jemu się włączyło, że chce przypierdolić. Teraz, zaraz, już. No to Pufa skołowała, dużo czasu jej to nie zajęło, dil działał dwie bramy dalej w którąś ze stron. Wraca, szykuje, podaje sobie, podaje kolesiowi, przedtem, w trakcie i może nawet przez krótką chwilę potem koleś jej opowiada, że on już dawno NIE, że chyba NIE przez trzy lata, że to tak wyjątkowo, bo z nią i przed wyjazdem, bo jutro wraca do Niemiec, do żony i dwójki dzieci. Oczka mu skaczą nieco, podjeżdżają do góry, normalka, ale Pufa sobie przypomina, po co są w tym mieszkaniu, po co mnie wyjebała, że miało być ruchanie i że do tego całkiem opłacalne. Koleś leciutko spłynął, więc bierze jego rękę i sobie zakłada na szyję, zdejmuje bluzkę i chwyta drugą rękę, i kładzie ją sobie na pierś. Obie ręce spływają. I tak po trzykroć, w końcu zniecierpliwiona stwierdza, że nieźle go poskładało, no to mu zrobi herbatę, zajebistą, gorącą i dwie kanapki. I przypomina jej się, że za godzinę, pół, jest umówiona z kumplem na Świerczewie, od chuja drogi z centrum, szczególnie w stanie niemalże niemobilnym. Zostawia go siedzącego na łóżku, przed nim na ławie prowiant, posili się, wydobrzeje. Wychodzi i jedzie na to Świerczewo, coś tam ogarnia pewnie, nieważne, wraca, wchodzi do mieszkania, a ten chuj siedzi, kanapki leżą, nawet nie tknął niewdzięcznik, herbata dawno zimna, a ten w ekstazie, oczy wywrócone i jak go zostawiła, tak tkwi na tym wyrze, skurwiel. A tak się narobiła, herbata, kanapeczki, kiedy to ona takie coś ostatnio? Ale coś jej tu nie gra, mruży oczy - tak, kurwa - jego kolor skóry. Tak na pierwszy rzut oka zbladł po prostu, jednak przyjrzała się dokładniej - zsiniał chłopak, a nawet zzieleniał troszkę. Kurwa, nie rób mi tego, myśli, zaczyna panikować, chwyta jego dłoń - zimna, podnosi rękę - sztywna, kurwa mać, myśli, ja pierdolę, myśli, zauważa siekierę, do drewna niby, bo piec kaflowy, a na węgiel nie stać. Porąbie go, myśli, i zapakuje w worki na śmieci, wyniesie, a jak nie da rady, to poczeka, aż ja wrócę - tak sobie wyobraża najbliższą przyszłość. Ale próbuje siekiery na fotelu - ni chuja, tępa straszliwie, przecież nikt tu w piecu nie palił od paru lat, kurwa, i chuj wie tak naprawdę, o której ona wróci - tak sobie myśli o mnie i rozkłada poszewkę na kołdrę na podłodze. Na szczęście jest z niej kawał baby, rozkłada kolesia na poszwie, otwiera na oścież wszystkie drzwi i ciągnie go po podłodze na klatkę schodową i dalej - tututututu - po schodach, trzy piętra są przed nią, misja jest raczej nieziemska. Zwleka go na półpiętro i naraz słyszy skrzypnięcie drzwi, a zaraz za nim kolejny niepożądany odgłos - sąsiadka z drugiego wystawiła głowę i ryczy: "co to jest, kurwa, młotkarnia? Fabryka żelazek, kurwa? Ciszej, nasienie kurewskie, bo na psy dzwonię!". Trzask drzwi na dole, Pufa bierze kolesia wraz z prześcieradłem i - tututututu - z powrotem do mieszkania i dalej, na kanapę. Potem wiadomo - psiarnia prewencyjna, psiarnia interwencyjna, psiarnia śledcza, psiarnia grożąca, psiarnia pocieszająca, psiarnia karetka i psiarnia straż pożarna, i wszyscy robią taki gnój, że obie siedzimy przytulone, czekając, która pierwsza popuści. Jeden podnosi buteleczkę z Maggi, "nie, to nie to", mówi, potem podnosi kolejno cukiernicę, słoik z herbatą, same najgłupsze rzeczy i mówi w końcu "tu tego raczej nie ma", i widzę błysk w oku Pufy, bo już wie, że koleś dla prokuratury będzie tylko kolejnym heroinistą, który przedawkował NA WŁASNE, KURWA, OSOBISTE ŻYCZENIE, i że ona nie ma z tym nic wspólnego oprócz traumy, kiedy zobaczyła jego zielonkawe zwłoki i pomyślała "o jezu, narkoman u mnie w domu, na dodatek martwy i kumpel na dodatek. Fuj, panie władzo, nie wiem, jak on mógł mi to zrobić!".

6.01.2010

Rankiem napotkany ptak ze skręconym karkiem w żółtym od moczu śniegu. Naćpana Śmierć dławi się wymiotami, zdycha we własnych fekaliach. Wieczorem lepiej - refleksje niemalże romantyczne. Przypomnienie rozkazu Dylana Thomasa: Zastanów się nad słońcem, którego najtrafniejszym wyobrażeniem jest przestrzelone oko i złamany księżyc*.

- I co tam, babciu?
- Na razie jeszcze nic. A co u ciebie?
- Na razie jeszcze coś.


*Z opowiadania "Kobieta i mysz".