wtorek, 29 czerwca 2010

rajstopy

Tego tekściucha o wykluwającym się szaleństwie wydobyłem z czeluści jednej z moich szuflad. Przypuszczalnie pochodzi on z, tak na oko, 2002, 2003 roku. Być może nie jest to tekst całkowicie stracony. Troszkę go trzeba było przeredagować, to już co prawda raczej nie moja bajka prozatorska, ale jest w nim ten pieprzony nerw, który przez większość żyćka, do teraz, daje mi się we znaki, napędza i niszczy i zdarza mu się podgryźć moje linoleum.



Opuszkami palców musnął rajstopy zwisające trupio z oparcia krzesła. Chwycił je łapczywie, przyłożył do nosa i sztachnął się głęboko, przymykając oczy. Pomyślał o możliwych sposobach ich użycia. Na ścierkę za mało chłonne, na stryczek zbyt elastyczne. Cisnął je w kąt ze złością - były bezużyteczne, jak dotąd nie potrafił jednak się ich pozbyć. Rozbawiła go jednoznaczność z jaką rozłożyły się czarne nogawki. Ich czerń i bezwład przypomniały mu śmierć, a właściwie tę jej specyficzną manifestację, którą dane mu było od pewnego czasu niemalże bezustannie obserwować. Czarna mgła leniwie sącząca się z M.
- z jej, oczu, uszu, nosa, ust, spomiędzy ud, piersi, pośladków. A później z kątów mieszkania, z szuflad, spod łóżka, z kuchennych szafek, muszli klozetowej czy bębna pralki. Z początku tylko w obecności M. To ona ją tu przywlokła, zapłodniła nią jego mieszkanie. Wypuściła do atmosfery razem ze swoim obłędem. Potem odeszła świeża i wolna, w żółtej sukience w błękitne groszki. Uśmiechnięta i całkowicie normalna. Obłęd ze swoją psiapsiółeczką śmiercią pozostali tutaj. No i ta para czarnych, martwych rajstop.
Otworzył okno i wyrzucił je w przestrzeń. Opadały płynnie, pozostawiając w powietrzu czarny powidok. Być może właśnie przez ten mały fetysz - jedyną rzecz, którą M. zostawiła w jego mieszkaniu - zupełnie przypadkiem - przed wyjazdem, śmierć wciąż jeszcze tułała się pośród tych czterech ścian. Może więc ten czarny powidok, to właśnie ona, wypadająca wraz z rajstopami z dwunastego piętra.
Kiedy opadły na chodnik, z febrą nadziei na niemrawym uśmiechu zamknął okno i rozej- rzał się po wnętrzu. Nie zauważył niczego niepokojącego. Poczłapał do kuchni zapa- rzyć herbatę. Ze szklanką w dłoni rozsiadł się w fotelu. Pierwszy raz od bardzo dawna poczuł odrobinę czegoś, co od biedy można by nazwać swobodą. Pociągnął łyk herbaty i znów się rozejrzał. W kącie, z lubieżnie rozłożonymi nogawkami, leżały czarne rajstopy.
Zaczął się trząść. Nie poczuł wrzątku parzącego go w rękę i nogi, ani wysuwającej się z dłoni szklanki. Nie usłyszał jak roztrzaskuje się o linoleum. Rzucił się w stronę łóżka. Szklany blat potrąconego stolika podzielił los naczynia.
Sapiąc i rzężąc wczołgał się pod kołdrę. Galaretowiejąc, skulił się w embrion, kiedy przez szczelinę pomiędzy niepokornym brzegiem kołdry a materacem łóżka, zauważył zbierającą się w pokoju czarną mgłę, która tężejąc jednocześnie zaczęła powolutku przemieszczać się w jego kierunku. Krzyczał. Nie słyszał gorączkowego stukania kija od szczotki w rewers własnej podłogi.

niedziela, 20 czerwca 2010

fiaska niedzielne



Wypalona papierosem dziura w ślicznej, modrakowej sukience.
Stłuczone ucho wielkiego, rustykalnego dzbana.
Tradycyjne, coroczne zgubienie w lesie okularów przeciwsłonecznych i ich, mimo usilnych starań, również tradycyjne, nieodnalezienie.
Nieodnalezienie metafizyczne - Matki Gąskiej Gałązki - drewnianej patronki strzegącej podmiejskiego lasu, choć przecież jej akurat nie da się zgubić - przez dziesiątki lat tkwi w tym samym pachnącym miejscu, łypiąc wielkimi ślepiami znad gęsiego dzioba.
Z pozycji horyzontalnej kątem oka spostrzeżenie składanej pompki rowerowej, próbującej się dobrać do mojego Pilsnera. Ładna, poręczna pompka, nie powiem, ale utraty ulubionych szkiełek za cholerę nie zrekompensuje, Pierdolnięty Wielki Gadżeciarzu, słyszysz?
Uroczyście oświadczam, że wbiję Ci ją w oko, wiesz które, i wypompuję hektolitry łakoci, Bastard!
Basta. W dżungli symboli obserwowanie spode łba złodziei kierunkowskazów. Miliony życiek sponsorowanych przez mimikrę.
Dziękujęgratulujędziękujęgratuluję - po lewej stronie mantruje telewizor spuchnięty od emocji wieczoru wyborczego.
Nie byłem na wyborach. Zaspałem, śniło mi się
podobieństwo wsiąkania kropli deszczu w glebę do kopulacji,
i wypływania kropli z kranu do porodu.
Obudziłaś mnie szeptem: chciałabym mieć tak wielką łechtaczkę, żebyś mógł po niej skakać.