wtorek, 13 grudnia 2011

JESTEM JEDNAK MŁODY, MŁODZIUTKI, MŁODZIUTEŃKI


Jest jednak nieco lepiej niż mogło się wydawać.
Po paru latach znowu mi wylazły
jakieś syfy na mordzie i plecach,
wciąż jestem w stanie zrobić całkiem wysokie ollie
i pogodziłem się z własnym fiutem, choć nie da się ukryć,
że jest to szorstka przyjaźń.
Ponadto miewam serie
odmładzających snów.
Siedzimy z Zagajewskim w mojej rupieciarni,
czytam mu wiersz Bukowskiego - jeden z tych o ruchaniu
niedomytych ulicznic, albo coś w tym guście.*
I widzę, że facet nagle odpina górny guzik
koszuli, potem się zaczyna
pocić, leci z niego, jakby się odcedzał,
nagle trzęsąc się charczy, takie, powiedzmy
hhheh, hehhhh, hhhhhh i pada
bledziuteńki, sztywniutki
pod moimi nogami.
W innym śnie łazi Mitoraj
wyraźnie wkurwiony
kombinuje, ciska się, zgubił gdzieś Zeusa
i cały pierdolony mentalny Akropol
i swój grecki profil. Mówię mu: Igor,
Igorek, Igoruniu, słuchaj, to jest pipka,
bzdurka, przejechany jeżyk,
kleksik z gówna na klapie,
przestań łazić, bo wkurwiasz,
w tym śnie Adam wciąż żyje,
więc bawię się w swatkę i mówię
zdecydowanie nierealnie oraz patetycznie:
on czeka, Igorze, popija
koniaczek i gmera w spodniach,
a ich wzwiedzione wnętrze wie,
że przypłyniesz i BĘDZIESZ.
Na koniec Karol Okrasa
przyrządza swojej matce
jej ulubione danie.
Nikt nigdy nic i nigdy nikt nic takiego nie stworzy - myśli.
Obserwuję zza stołu.
Karol ma brudne paznokcie.
Zwracam mu na nie uwagę.
Spogląda, pąsowieje. I bierze wykałaczkę
i czyści, czyści, czyści.
I choćbym nie wiem jak bardzo,
jak kurewsko usilnie
starał się nie dopuścić
do świadomości tej wiedzy,
to wiem i się nie odwiem,
czym były brązowe smugi
skrzętnie przez Okrasę
skrobane spod paznokci.



*powiedzmy, np. ten:


jedna z najbardziej rajcownych

nosiła platynową perukę

twarz miała uróżowioną i upudrowaną

i szminką

powiększyła sobie usta

jej szyja była pomarszczona

ale ciągle miała pupę młodej dziewczyny

i niezłe nogi.

nosiła niebieskie majtki, zdjąłem je

podniosłem jej sukienkę i przy migającym telewizorze

wziąłem ją na stojaka.

chwilę trudziliśmy się na środku pokoju

(pierdolę się z mogiłą – pomyślałem – wskrzeszam

umarłą, to cudowne

tak cudowne

jak jeść zimne oliwki o trzeciej nad ranem

kiedy pół miasta stoi w płomieniach)

i spuściłem się.


zatrzymajcie sobie, chłopcy, swoje dziewiczki

a mnie dajcie rajcowne stare pudło na wysokich obcasach

i z pupą która zapomniała się zestarzeć.

ma się rozumieć, potem znikacie

albo schlewacie się w trupa

co na jedno

wychodzi.


my przez cztery godziny piliśmy wino i oglądali telewizję

a kiedy poszliśmy do łóżka

żeby przespać tę sprawę

zostawiła sobie w ustach zęby

na całą noc.



(z książki Miłość to piekielny pies, tłum. Leszek Engelking, wyd. NOIR SUR BLANC, Warszawa 2003, oryg. 1977)


na zdjęciu Łucja i Tobiasz Cofta

niedziela, 11 grudnia 2011

Konstancin Gnijący, listopad 2011




Cezary Żak w samym centrum zbudował drugie Łazienki - full wypas postmodernizm, posiadłość zdobią kolumny w stylu jońskodoryckokorynckim, w gigantycznym oku wodnym pływają ryby o barwie widocznej jedynie dla syren i jednorożców, a dzieciarnia bawi się skacząc chwacko pomiędzy rozstawionymi tu i ówdzie teleportami. Yeeeah! Konstancin-Jeziorna! Spędzając większość urlopu między rzeźbami Wilkonia, grafiką Dalego, obrazami Yerki, Dwurnika czy Dudy-Gracza, w trzypiętrowej willi z krytym basenem i jacuzzi w ogrodzie, można przyzwyczaić się do myśli, że Konstancin to synonim blichtru i kosmiczna meta dla warszawskiej (i nie tylko) elyty. Na szczęście takie generalizowanie, jak zresztą większość atakujących nas stąd, zowąd, a właściwie zewsząd, uproszczeń, można o kant konstancińskiej tężni rozbić. Wybaczcie wszyscy, którzy Konstancin mekką swą zwą, ale na wasze nieszczęście, moje szczęście natomiast, wystarczyły dwa dłuższe spacery, żeby zobaczyć i poczuć jak to miasteczko gnije, rozpada się i właściwie po prostu, fragmentami, na łeb na szyję się wali. I nie rozłazi się gdzieś na granicach, jak u Magdaleny Tulli. Piękna, cudowna zgnilizna zżera sam środek, panoszy się pośród misternie utkanej sieci ponowoczesnej architektury. Przedwojenne, zbombardowane przez nazistów wille, zrabowane przez komuchów dwory, dworki, dworeczki, już nigdy potem do niczego nie użyte, nie przeznaczone, zrabowane dla samego zrabowania, dla samozżerającej się idei, wyłażą pokryte bluszczem, mchem, spomiędzy wycyckanych cacek, jak piękny liszaj, rewelacyjny grzyb. Piękne to i straszne i świetne tło dla postapokaliptycznego horroru. A Czaruś Żak w swoich "Łazienkach" sącząc caipirinhę, nie zauważy czołgającego się w kierunku jego okien czegoś, co wypełzło z zabitych dechami piwnic konstancińskich ruin.


























PS. Panie, Panowie i Hermafrodyci, Mirona Białoszewskiego o Konstancinie zbiór myśli warto, ale to bardzo warto, ale to Bardzo Warto poszukać, znaleźć, nabyć!